czwartek, 27 sierpnia 2009

Monastyr


Obudziło go ciche skrobanie w ścianę szopy. Początkowo sądził, że pies szuka kości zakopanych pod budynkiem, ale dźwięki były zbyt rytmiczne i jakby zamierzone, by pochodziły od zwierzęcia.
- Kto tam? Czego chcesz? – wyszeptał chmarnik.
- To ja – poznał głos dziadunia – uratowaliście mnie wczoraj przed piekielnym capem.
- Pamiętam. Was pewnie tak głowa nie boli jak mnie.
- Nie moja to wina, że was pojmali. Znaczy, ja im nie pomogłem, ale winny się czuję, bo was zaciągnąłem do karczmy.
- Zaraz zaciągnąłem. Do karczmy to mnie nigdy nie trzeba było zaciągać, zawsze chętnie sam chodziłem.
- Wiecie co dla was planują? – dziadunio przeszedł do sedna sprawy.
- Wiem, chwalili się tym głośno.
- Teraz wam nie mogę pomóc, bo się szybko połapią jak zaczną deski w szopie trzeszczeć, ale żebyście wiedzieli, że macie tu przychylnych ludzi i przy najbliższej okazji znajdziecie pomoc.
- Dziękuję wam, oby nie była potrzebna, może się sam jakoś wywinę. Nie mniej jednak czuwajcie. – chmarnik nie był taki pewien czy dałby radę się sam wywinąć tak łatwo.
- Ponoć jedzie wysłannik biskupa, ludzie gadają, że strasznie zawzięty na zabobony, lubi palić czarownice i takie tam.
- Nie mogę się doczekać aż go poznam – chmarnik zakpił – a od podpalania to miałem być ja. Ktoś nadchodzi. Uchodźcie!
Cisza. Dziadunio musiał zostać przez kogoś wcześniej ostrzeżony. Chmarnik nasłuchiwał kroków, drzwi się otworzyły. Weszło trzech chłopów obwieszonych krzyżykami i czosnkiem, dwóch chwyciło go mocno a trzeci wlał mu w gardło pół butelki śliwowicy. Chmarnik byłby zachwycony gdyby nie okoliczności, bo trunek był przedni. Gdy zobaczyli, że ma całkiem przytomny wzrok wlali pozostałe pół butelki w gardło związanego. Postanowił nie stawiać oporu i udawać już nieco zamroczonego, mężczyźni zadowoleni z efektu, wyszli na moment z szopy by zaraz wrócić z dwoma babami. Rozwiązali chmarnika i siłą postawili na nogi, rozebrali do naga i ubrali w szmaty, które przyniosły kobiety, te zaraz się zakrzątnęły koło niego i po chwili wyglądał jak baba z wioski. Oczywiście nie był tak urodziwy jak dzierlatki na zabawie wiejskiej, ale w ciemnej szopie w bezksiężycową noc pijanemu chłopu odróżnienie przebranego chmarnika od dzierlatki sprawiło by tyle trudności co przekonanie swojej żony, że nie tknie już w życiu okowity. Wyprowadzili go z szopy, umyślnie zataczał się po całej drodze, tak że musieli go trzymać pod ręce, bo nie chciał być znowu związany, dopiero niedawno odzyskał całą władzę w zdrętwiałych kończynach. Prowadzili go chwilę, by w końcu wsadzić na wóz z sianem, który ruszył raźno jak tylko woźnica zaciął konia batem. Czuł już, że zaczyna trzeźwieć, gdy zatrzymali wóz i znowu wlali w niego trochę śliwowicy, widać podróż miała jeszcze trochę potrwać, a oni nie chcieli żeby stawiał opór. Musiał zasnąć, bo gdy się obudził było późne popołudnie. Wóz zatrzymał się w lesie przy grupce ludzi, zobaczył, że są to głównie młode kobiety. Postawiono go na nogi i wepchnięto w grupę dziewuch, tam dwie roślejsze chwyciły go pod pachy i cała gromadka ruszyła. Zaczynało się zmierzchać, gdy znaleźli się pod murami klasztoru, widać plan uwzględniał, że szanse na rozpoznanie go w tej grupce są mniejsze o zmierzchu. Jedna z dziewek zastukała do bramy.
- Kto tam? – głos odźwiernego był wyraźnie młody.
- My z wioski na nauki i rekolekcje – kilka dzierlatek się wyrwało nierówno z wyjaśnieniem.
- Aa tak tak… - radosny głos odźwiernego nie miał nic wspólnego z rozpamiętywaniem śmierci, która czeka każdego.
Drzwi się otworzyły i cała grupka nie niepokojona weszła za mury. Widać były tu nie pierwszy raz, bo od razu skierowały się do niedalekiego budynku. Tam położyły chmarnika na łóżku uprzednio wlawszy w niego jeszcze śliwowicy tak, że znowu zasnął, a same zaczęły się szykować i to na pewno nie na modły.
Obudziło go chluśnięcie wiadra wody w twarz. Nawet pomogło, bo go okropnie łupało w potylicy po tym wlewaniu wódki w niego cały poprzedni dzień. Może by nawet podziękował i podał rękę, ale ręce miał przykute do ściany łańcuchami, tak sam łańcuch miał na nogach i szyi. Powoli odzyskał ostrość widzenia, przed nim stał osiłek z pustym wiadrem w dłoni, a jego twarz wykrzywiał uśmiech. Za nim natomiast stał człowiek, który najwyraźniej nie bawił się takimi krotochwilami. Zresztą jego wzrok wskazywał, że niewiele rzeczy w życiu go bawiło. Nosił szatę zakonną, przewiązany był sznurem zakończonym drewnianym krzyżem, ręce trzymał schowane w rękawach, choć nie było zimno. Jednakże to jego wzrok zwracał uwagę najbardziej, chmarnik pomyślał, że bardziej zimnego chyba nie widział w życiu.
- Witaj synu! – treści słów zakonnika przeczył ton, tak samo lodowaty jak wzrok.
- Witajcie – chmarnik czekał jak się rozwinie rozmowa.
- Jesteś ponoć czarownikiem, który twierdzi, że może pogodą władać? – patrzył uważnie, by wykryć ewentualne kłamstwo.
- W tych stronach tacy ludzi są chmarnikami zwani i nie ma to nic wspólnego z czarami – nie zamierzał zaprzeczać, choćby tylko dlatego, że na pewno znajdą świadków, co by zeznali inaczej.
- Więc nie zaprzeczasz? – zakonnik niemalże nie potrafił ukryć zdziwienia – wiesz co ci grozi za takie czary? Tortury nie będą więc koniecznie – osiłek za zakonnikiem był wyraźnie rozczarowany jak dziecko, któremu się zepsuła zabawka – mój pomocnik będzie niepocieszony.
- Nie i tak, w tej kolejności – chmarnik patrzył mu odważnie prosto w oczy – bardzo mi przykro, że nie będzie tortur, odbijecie to sobie następnym razem.
- Ponoć pozbawiałeś ludzi życia za pomocą pioruna czy wiatru ?
- Miejscowi takiego człowieka nazywają propastnykiem, bo za pomocą żywiołów karze złych ludzi - znowu spokojnie wyjaśnił zakonnikowi.
- Znam miejscowe wierzenia i zwyczaje synu – inkwizytor drgnął.
- Co chcecie ze mną zrobić?
- Przyznałeś się, więc zostaje tylko jedno. Stos.
- A zakonnicy? Dziewki? Też ich spalicie?
- Nie mogę palić dziesiątków, zrobię się zbyt sławny. Braciszkowie pobłądzili. Rok postu dobrze im zrobi. Dziewki się szybko za mąż wyda, najlepiej do innych wsi.
- A opat?
- Cóż…. Jego się przeniesie.
- Krewny biskupa? – chmarnik wykazał się domyślnością.
- Tak gadają. W każdym razie jest nietykalny.
- To znaczy ja mam być kozłem ofiarnym?
- Ktoś musi. Jak już mówiłem nie mogę spalić braciszków i dziewek, bo ten proces zrobi się za sławny i głośny, a tego opatowi nie trzeba. Zostajesz ty synu. Trochę o tym pogadają i zapomną. Idę przesłuchać świadków, żeby było urzędowo, jutro wydam wyrok. Stos.
Osiłek zatarł ręce i wyszczerzył zęby, a raczej to, co z nich zostało.