czwartek, 18 listopada 2010

Przełęcz


Wreszcie przełęcz. Przysiadam przy kapliczce, by złapać chwilkę wytchnienia po niedługim jakkolwiek podejściu. Cisza otulona lasem. Ta cisza bieszczadzkiego lasu mówi wprawnemu słuchaczowi, kto biegnie w poszukiwaniu posiłku, kto demonstruje siłę na swoim terytorium, kto rozpaczliwie woła rodziców o jeszcze jeden kęs. Nie mam złudzeń, od momentu wejścia do lasu jestem przedmiotem uwagi zwierząt, jestem intruzem. Mimo, że nie stanowię zagrożenia większość obserwuje mnie z bezpiecznej odległości, a niektóre ostrzegają cały las przed nadejściem człowieka. Podchodząc pod górę słyszałem trucht na stoku poniżej, rytmiczny i miarowy - nieśpieszny, nawet nie próbuję zobaczyć właściciela tak lekkiego kroku, nie mam szans na spotkanie z wilkiem czy rysiem jeśli on tego nie zechce. Przy kapliczce znajduję świeże kwiaty zarówno we flakonach jak i posadzone wkoło. Rozpoznaję kwitnący gatunek, to pierwiosnka jakiej pełno na okolicznych łąkach. Mimo, że wsie w obu dolinach pod przełęczą nie istnieją od kilkudziesięciu lat (Tyskowa i Łopienka)ciągle ktoś znajduje czasu i sił, by pamiętać o kapliczce, która cudem ocalała. Wydaje się, że jedynie pamięć dobrych ludzi jest milczącym świadkiem nienawiści jaka toczyła naród, co gorsza nadal toczy. Zastanawiam się jak kilkadziesiąt lat temu sąsiedzi czy rodzina szli tędy w niedzielne popołudnie do drugiej wsi na zabawę czy spotkanie rodzinne. Na pewno przy kapliczce przystawali na chwilkę, wówczas nie godziło się inaczej. Dzisiaj zabiegani, w rytmie pościgu utraconego czasu turyści strzelają szybkie ujęcia i biegną dalej. A wystarczy usiąść, zamknąć oczy, dotknąć ręką zimnego muru, by miejsce przemówiło...

sobota, 12 czerwca 2010

zapach łąki


Słońce chyli się nad wilgotnym lasem, głębokie cienie wyznaczają doliny, ptaki radośnie wieszczą koniec dnia chwytając ostanie owady, w oddali nieśmiało przewalają się w strumieniu kaskady wczorajszej burzy. Zapach ziół wierci nieznośnie zmysły, trawy nieruchome gasnącym wiatrem ukrywają nocne zwierzęta, las nieuchronnie ciemnieje. Wszystko za wolno. Harmonia wdziera się w niespokojną duszę mieszczucha, irytująco brakuje szumu aut, tłumu i gorącego asfaltu. Komórka ciąży w kieszeni przykuwając do dalekiego świata nie widzialną więzią fal. Jeszcze parę dni i to w betonowej dżungli będę się czuł zaszczuty. Boleśnie czuję się intruzem nie rozumiejącym rytmu przyrody.

Yeats William Butler

Poeta pragnie szaty niebios

Gdybym miał niebios wyszywaną szate
Z nici złotego i srebrnego światła,
Ciemną i bladą, i błękitną szatę
Ze światła, mroku, półmroku, półświatła,
Rozpostarłbym ci tę szatę pod stopy,
Lecz biedny jestem: me skarby -- w marzeniach,
Więc ci rzuciłem marzenia pod stopy;
Stąpaj ostrożnie, stąpasz po marzeniach.

http://www.youtube.com/watch?v=MP5j_Q9CZ3w

niedziela, 14 marca 2010

Łopienka


Schodzę ukosami wąską ścieżką nad którą nachylają się polne kwiaty przypominające o nieuchronnie zbliżającej się jesieni. Nasłoneczniony stok pozbawia co jakiś czas przyjemności podziwiania doliny i tonącej w zieleni cerkiewki skłaniając do spojrzenia pod nogi w poszukiwaniu jadowitych mieszkańców łąki. Ciepły wiatr przegania nieśmiało chmury po niebie otulającym czule zapomniany zakątek Bieszczadu. Sto lat temu o tą porę roku zapewne część pól byłaby już zaorana wołami, a łąki dokładnie wypasane przez bydło, konie, owce i kozy. Zastanawiam się, czy wówczas też była ta ścieżka, bo główna droga z Tyskowej schodziła nieco dalej, ale taki skrót wychodzący w centrum wsi pewnie byłby na rękę mieszkańcom. Zapewne sąsiedzi i rodzina się odwiedzali z Tyskowej do Łopienki i odwrotnie. Czy też schodzili jak ja tą ścieżką? Zapewne nie omijali cerkwi i pobożnie najpierw oddawali cześć Bogu. Widok świątyni przesłaniają korony drzew rosnące nad strumieniem, najpierw słychać szum niewielkiej strugi i po chwili dochodzę do kładki wygiętej upływem czasu. Chwilka wahania, czy nie bezpieczniej czasem w bród, ale nawet takie małe ryzyko cieszy, wchodzę na kładkę. Po lewej maluteńka kaskada, to ona tak szumiała i pierwsza informowała o istnieniu strumienia. Dochodzę do cerkwi. Przy polnej drodze stoi parę samochodów. Można tu zaryzykować dojazd i wiem z doświadczenia, że nawet nisko zawieszonym autkiem się udaje. I chyba dobrze, bo w cieniu lip dostrzegam turystów, którym pewnie wiek nie pozwoliłby na kilkukilometrową wędrówkę kamienistą drogą. Ciekawe czy wśród nich są tacy, co pamiętają Łopienkę zanim nastąpiły wysiedlenia. Oglądam otoczenie cerkwi, co roku następują tu zmiany renowacyjne. Kiedyś widziałem zdjęcia archiwalne i dzięki staraniom dobrych ludzi wszystko zmierza odnowieniu świątyni oraz dzwonnicy. Główne wejście jest zamknięte w dni powszednie, więc zmierzam ku bocznemu po drodze mijając sławną lipę z dziuplą w kształcie Maryi z dzieciątkiem. O ile z zewnątrz cerkiewka jest otynkowana i pobielona, w środku cieszy rustykalne wnętrze. Surowość tej cerkwi kontrastuje z wykończeniem większości kościołów. Smugi ukośnie wpadającego światła przez boczne okna dodaje uroku, brak sztucznego oświetlenia też tworzy swoistą atmosferę. Po lewej Bieszczadzki Chrystus błogosławi pątnikom na dalszą wędrówkę i życie, chyba jedyne miejsce, gdzie można Go spotkać. Na głównym ołtarzu jedynie niewielka kopia ikony Matki Boskiej Łopieńskiej, oryginał można podziwiać w Polańczyku. Ale nie to rzuca mi się w oczy, bo nie pierwszy raz jestem tutaj przecież. Powyżej ikony na krzyżu ktoś przewiesił przez ramiona Jezusa bojkowską lub łemkowską krajkę narzucając każdemu modlącemu się symboliczną interpretację. Wydaje się, że ramiona konającego Chrystusa dodatkowo się wyginają. W zamyśleniu robię kilka zdjęć wykorzystując nietypowe światło. Wychodzę na zewnątrz, staję i oddycham ciepłym powietrzem. Jedyna znana mi świątynia, gdzie po wyjściu znajduję się wiele kilometrów od najbliższego gospodarstwa. Pusta dolina, na myśl od razu przychodzi serial Janosik, tyle że tam był to zabieg filmowy, gdy bohater z kościółka w Nowym Dębnie wychodził w dolinie Chochołowskiej. Tutaj jest to możliwe, po wyjściu podziwiam zbocza Łopiennika. Siadam jeszcze na chwilkę pod lipą, by nabrać sił przed dalszą wędrówką. Uwagę przyciągają słoneczniki i malwy posadzone wzdłuż żerdzianego płotu. Odkładam wodę i komponuję nowe zdjęcia. Motyw polnej drogi i słoneczników już niezbyt częsty jest na polskich wsiach. Gdyby nie psujące widok nowoczesne samochody pewnie można by na tej drodze zobaczyć dziecko przeganiające gęsi.

czwartek, 25 lutego 2010

Chmarnik by Kris


Wielkie dzięki Krzysiu!!!! Teraz widzę, że faktycznie była piękna....

" To była ona. Nie bał się. Wszystko, co czuł upewniało go tylko, że wreszcie spotkał odpowiedzialną za całe nieszczęście dotykające miejscowość. Milczał zbierając siły.
- Pewnie was częstował swoimi rękodziełami? - dziewczynie humor dopisywał.
Chmarnik się odwrócił. Nie bał się złego spojrzenia. Nigdy nie nosił czerwonych wstążek ani nic podobnego. Jego kalectwo skutecznie odwracało złe oczy. W oddali nad lasem jakby zagrzmiało. Powietrze zgęstniało, stało się ciężkie. Nagle znikąd pojawiły się owady, całymi rojami. Różnego rodzaju muszki, komary i gzy. Chmarnik spojrzał na dziewczynę. Była piękna. Szkoda jej."

środa, 24 lutego 2010

Hpiry


Chmarnik niemalże szedł po omacku, co chwila potykał się lub ślizgał się na rozmokniętej przez deszcz drodze. Był cały przemoknięty, w butach chlupało mu jak w stawie wójta, właściwie to i boso mógłby iść, nie byłoby różnicy. Dobrze, że deszcz nie był zimny, to ubranie przyklejone do ciała nie przyprawiało o dreszcze. Jako, że faktycznie nie było zimno w powietrzu unosiły się opary przenikające w mgłę i uciekające ku dolinom. Mimo, że było południe panowały prawie ciemności, od wielu godzin chmury zawisły ciężko nad Bieszczadami. Właściwie to niewielkim wysiłkiem mógł rozgonić zlewę, ale nie miał w zwyczaju bez powodu bawić się pogodą, co innego gdyby znalazł się jakiś klient gotów zapłacić. Chwila nieuwagi i znowu gramolił się z błota przeklinając na czym świat stoi. Musi dotrzeć do wsi jakiejś, zanocować w karczmie, najeść się i wysuszyć, no i napić się, żeby zapomnieć te parę godzin męki. Deszcz zbudził go w lesie, spał sobie w przydrożnym szałasie zostawionym przez poprzednich podróżnych. Początkowo myślał, że przetrwa deszczową noc, jak wiele już poprzednich. Nawet jak się zaczęło mu lać na głowę był skłonny czekać świtu, ale gdy woda zaczęła się wdzierać dołem do szałasu nie wytrzymał. W ten sposób wędrował nieśpiesznie od wielu godzin przemoknięty do suchej nitki. Wydało mu się nagle, że deszcz zelżał. Zerknął z nadzieję w niebo.
- Podkasuje się, żeby lepiej lunąć - zamruczał z niesmakiem połączonym ze znajomością prawideł pogody. Okrasił opinię jeszcze soczystym splunięciem przez lewe ramię, tak na wszelki wypadek, gdyby burza była spowodowana nadprzyrodzonymi siłami i ruszył dalej z niesmakiem kręcąc głową.
Droga się poszerzała, to mogło oznaczać tylko jedno - wieś. Wytężył wzrok, otarł deszcz zalewający oczy. Faktycznie jakby zamajaczyły mu bryły budynków, ale równie dobrze mogło być to jedynie pobożne życzenie. I tak nie miał innego wyjścia jak iść dalej. Im bliżej był swojego pobożnego życzenia tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jest coraz bardziej prawdziwe. Zbliżał się do wsi. Mgła prześlizgiwała się nieśpiesznie miedzy domostwami, na przemian je odsłaniając, by za chwilę skryć szczegóły zostawiając mu jedynie zarysy. Wszedł między zabudowania, stanął. Coś tutaj nie pasowało, to że go psy nie obskoczyły na wejściu do wsi go nie zdziwiło. Psy go unikały, ale że w oknach chałup nie paliły się lampy było niepokojące. W chatach na pewno było ciemniej niż na zewnątrz, a w środku dnia wszyscy nie poszliby spać. Nawet jakby pop zarządził odprawę w cerkwi też na taką nie daliby rady pójść wszyscy mieszkańcy. I ostatnia rzecz, która dopełniła podejrzeń - dym z komina. Nigdzie się nie paliło pod kuchnią. To było niemożliwe. Pierwsze chałupy musiały być puste. Może powinien się wycofać. Taki obrót wypadków nie wróżył nic dobrego. Nie bał się ani żywych ani zmarłych. Ale zarazy owszem. Ciekawość jednak zwyciężyła. Wolno ruszył do pierwszej chałupy. Na płocie wyplatanym z wikliny suszyły się garnki, za płotem ogródek pełen był kwiatów, wśród których wyniośle królowały o tą porę roku malwy. Otwarta furtka nie sprawiała trudności, podszedł do drzwi. Zastukał kosturem. Cisza. Powtórzył....... Dalej Nic. Wzdłuż ściany przesunął się do okna. Zajrzał, ale w panujących ciemnościach nie mógł nic dojrzeć. Strumień deszczówki ze strzechy celnie trafił wprost za jego kołnierz, aż wygięło mu plecy w kabłąk. Wzdrygnął się. Wrócił pod drzwi. Naparł na nie, ustąpiły. Wszedł do chałupy. Stanął. Po chwili wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności. Z sieni wszedł do kuchni, po kolei sprawdzał każde pomieszczenie, ale nigdzie nie tylko, że nie znalazł nikogo, to wszystko wyglądało jakby mieszkańcy dopiero co opuścili chatę, by pójść na mszę. Wyszedł przed dom. Ciekawe czy podobnie jest w całym obejściu. W przylegającej do chaty szopie nie znalazł też nikogo, zajrzał do chlewika. Pusto. No rozumiał, że świnie mogły stracić życie, coś jeść ludzie musieli, ale w stajni nie było też zwierząt. Zostaje stodoła. Pełen złych przeczuć skierował kroki do ogromnych drzwi. Gdy położył rękę na klamce instynkt kazał mu się uchylić. Poczuł tylko powiew powietrza nad uchem i w drewnianych drzwiach budynku utkwiły widły rzucone z ogromną siłą. Jeszcze drewniany trzonek drgał rytmicznie, gdy chmarnik już się odwracał szukając przeciwnika. Na przeciwko niego stał ogromny mężczyzna.
- Nie jesteś hpirem - wyszeptał zdziwiony nieznajomy.



PS. Dzięki Kris za przepiękną grafikę!!!!!

sobota, 20 lutego 2010

Tyskowa






Jeszcze w głowie ciągle mam tajemnicę Czartowego Młyna. Co się tam wydarzyło, że tak został nazwany? Czy faktycznie ditki tam harce wyczyniały? Dopiero zapach wypalanego węgla wyrywa z zamyślenia, dla mnie zapach przyjemny, bo kojarzy się przyjemnie, tak jak majowy zapach konwalii. Konwalia nie do podrobienia poza wiosennym słońcem, a wypalany węgiel poza Biesami. Zapach wypału miesza się z poranna wilgocią strumienia i unosi się lekko w porannym słońcu. Na wypale smolarze pokazują ogryzione przez wilki kopytko konia, z troską zabierają małego szczeniaka, który uparcie chce się wybrać ze mną w góry radośnie merdając niezdarnym ogonkiem.
Bo betonowych płytach ruszam tam, gdzie niegdyś wznosiły się zabudowania Tyskowej. Teraz straszą tam wybite okna pozostałości budynków nieistniejącego PGR. Puste łąki wypełnione falującym morzem traw zupełnie jak w poety bezmiarze oceanu wznoszą się i opadając w rytm podmuchów wiatru muskającego szczyty gór. W górze wypatruje zdobyczy niezmordowany lotnik.
Z ulgą żegnam ostatki nowoczesności betonowej drogi, lepsze bezdrożne błota niż płyta nachalnie wpychająca cywilizację w dzikość Bieszczadu. Wśród wysokich milcząco oskarżających lip zostało kilka grobów, pozostałości cerkwi nie mogę wypatrzeć w zaroślach, jedyna szansa to wrócić w maju, gdy zejdą śniegi a roślinność nie zakryje zazdrośnie całunem zapomnienia świadków tragedii wysiedlanych. Pustka i cisza. Nikogo. Wiatr tylko nagina lipy w ukłonie zmarłym. Nawet zdjęcia w takich miejscach nijak robić, jakoś wstyd.
Z zamyślenia wybija mnie dopiero rozdroże, konieczna mapa. Strumień ułatwia pozycjonowanie, za kilkaset metrów powinna być przełęcz Hyrcza i kapliczka. Jest.
Starzy ludzie opowiadają że po wojnie przychodzili tu na jagody. Na prawo od kapliczki ponoć. Po wojnie to i może. Teraz już ani jagodowisk ani jagód. Parę rachitycznych krzaczków jest marnym wspomnieniem. Po lewej miga w oknach drzew porośnięta lasem Korbania, na której o cmentarzu żołnierzy wie już tylko las i dusze się tam błąkające.
Wreszcie zasłużyłem na widok na dolinę Łopienki. Wypełniona słońcem polna zachęca do zejścia z drogi. Nie zapominam patrzeć pod nogi na skraju lasu, taka łąka odludna to raj dla wygrzewających się niemrawo po nocy gadów. Najpierw ugasić pragnienie. Siąść i pomyśleć, jeśli fotka zrobiona krócej niż w 3 min to jest do wyrzucenia. Kiepsko. Słońce w obiektyw. Mimo to robię kilka ujęć.
Cieszę oczy widokiem pustej doliny. Pustej? W oddali widać progony na polach, pozostałości osadnictwa i uprawy w dolinie. Trudno uwierzyć, że przed wojną na targ w Łopience i odpust zjeżdżała się spora część Europy Wschodniej, choć był on już na jesieni. Jeszcze chwilka, żeby oczy nacieszyć i łyk wody przed dalsza wędrówką. Ruszam do Łopienki. Chwilkę przed wyjściem z lasu muzyka, ale to niemożliwe. W tym samym miejscu usłyszałem, gdy na mszę przez góry szliśmy. Tak tak. Wspomnienie Bieszczadzkich Aniołów ciągle żywe, parę dni temu mistrzowie folka grali koncerty i podczas mszy w cerkwi a echo przypominało dolinie, że ciągle żyje pamięć o tym, co odeszło i nie wróci już.

piątek, 19 lutego 2010

Czartów Młyn







Kto raz czuł zapach górskiego powietrza o poranku upalnego dnia wie, że nigdy go nie zapomni. Wilgoć i chłód bijąca od strumieni tętni obietnicą przepięknych widoków, bo w dolinie własnie rozpoczynam wędrówkę. Choć wiem, że czeka długa droga, nie waham się zboczyć na chwilkę, by po raz kolejny zobaczyć Czartów Młyn - magiczne miejsce, wodospad u zbiegu strumieni w bukowym lesie. Powoli brodząc w zimnej wodzie przekraczam płytką strugę, by zaraz wspinać się pod górkę. Po drodze mijam pozostałości domostwa - pusta piwnica straszy martwą czeluścią. Choć miejsc takich w Bieszczadach widziałem wiele, zawsze robi to takie samo wrażenie. Wyobraźnia podpowiada widok mieszkańców krzątających się wokół domostwa, dzieci z patykami gonią kota, a zniedołężniały dziadek z uśmiechem obserwuje zabawę wnucząt. Może tak było, może nie. To już się nie wróci, lecz któż z nas nie dałby wiele, by zapukać choć na chwilę do karczmy w tej czy innej bieszczadzkiej wsi. Zamiast wizyty w karczmie sycę pragnienie czereśniami, które nie mają sobie równych na świecie. Niewiele dalej piękne czernice błyszczą się w porannym słońcu, o tą porę roku ich słodycz zachęca do robienia nalewek. Kolejny strumień minięty, uważnie obserwuję każdą rozmiękłą ziemię. Od kilku lat o misia nietrudno w każdym zakątku Bieszczadu, a co dopiero w tak odludnych. Tropy jeleni, wilków czy rysia nie należą do rzadkich, a atawistyczne lęki zawsze podnoszą włoski na karku i mimowolnie bacznie obserwuję zbocza. Po krótkiej wspinaczce skręcam w bok do strumienia, z kamienia na kamień i z zza zakrętu wyłania się wodospad. Suchy o tej porze, omszały, mchy wypijają resztki zmrożonej nocą wody. Rumowisko gnijących gałęzi i pni zagradza drogę. Gęsto rosnące niewielkie buki na zboczach chylą się ku sobie tworząc barierę dla słońca, które i tak nie wniosło się jeszcze ponad góry by oświetlić połączenie strumieni. Zawalisko, sączące się światło i wilgoć poranna sprawiają upiorne wrażenie. Nie chciałbym tu nocować, nie wiem skąd nazwa Czartów Młyn, bo wodospad duży nie jest, ale nocować bym tu nie chciał sam.

sobota, 30 stycznia 2010

Ditkowa werhołyna


Szedł powoli drogą pod górę w kierunku lasu. Miał nadzieję, że zanim słońce znajdzie się zenicie on skryje się już w cieniu drzew, słońce zaczynało nieznośnie prażyć, a były to dopiero wczesne godzinny poranne. Musiał znaleźć się daleko od wsi nim ludzie ugaszą pożar i dojdą, kto jest winowajcą. Miał nadzieję, że dotrze do młyna nim jego doścignie rozjuszony tłum. Nie miał żadnego planu, ale miał dość czekania, czuł się bezsilny, chciał zobaczyć na miejscu, czy nic się nie da rzeczywiście zrobić, by się uwolnić. Poczuł ból w biodrze, nie był już młodzieniaszkiem a i kalectwo nie pozwalało mu iść tak szybko jakby sobie tego życzył. Nie wiedział czy był tak sterany życiem, czy tylko w głowie czuł ciężar wszystkiego, co uczynił czy też jego ciało rzeczywiście odmawiało posłuszeństwa. Popełnił błąd, że nie zabrał wody, czuł suchość w ustach, brak śliny i suche powietrze skutecznie drapało w gardle. Musiał odkasłać. Stanął. Znowu go zaczęło dusić w gardle. Może to dym? Ale przecież długo nie patrzył. Siądzie sobie chwilkę. Tylko chwilkę. Wypatrzył kamień przy drodze. Spoczął. Nawet słońce jakby mniej przypiekało. Kropelka potu łaskocząc spłynęła po czole i delikatnie zsunęła się po lewej stronie nosa. Otarł szorstkim rękawem koszuli. Zerknął na drogę. Pościgu nie było widać. W dali nieźle się dymiło, prędko tej chałupy nie ugaszą. Westchnął z ulgą, może jeszcze posiedzieć chwilkę. Ciepło słońca rozleniwiało. Zsunął się z kamienia na trawę i oparł się plecami o głaz. Mech mile mościł siedzisko, łagodził nierówności pod plecami. Jakby miał jeszcze wodę, co raz dotkliwiej odczuwał brak płynów. A gdyby tak piwo. Zimne z pianką. Westchnął. Odchylił głowę i oparł na głazie. Usłyszał śpiew skowronka zawieszonego nad ziemią. Radosny trel niósł się ponad polami i łąkami. I znowu. Musi ruszać. Ale w nogach miał mdły niewład. Tak mu się nie chciało ruszać, był taki słaby. Wydawało się, że podniesienie ręki wymaga mobilizacji wszystkich sił. Spod przymkniętych powiek zobaczył postać, stała obok i patrzyła na niego. Postać pięknej kobiety w bieli, rozwiana sukna niemalże nie skrywała ponętnych kształtów oświetlanych z tyłu przez słońce. Oblicze opromienione z tyłu przez światło prawie pozostawało w cieniu, lecz wyobraźnia mimowolnie podpowiadała urodę. Piękność skinęła ręką, czuł się jak laleczka w rękach aktorów z wędrownej trupy, nie miał własnej woli, pragnął utonąć w białych ramionach niewiasty. Soczyście splunął przez lewe ramię.
- Południca, psia jucha! - otrząsnął się. Pierwszy raz i prawie byłoby po nim. Poczuł nowe siły. Zerwał się i ruszył przed siebie. Po chwili skrył się w cieniu lasu. Równym tempem posuwał się pod górę ciągle. Spodziewał się, że w lesie chłód złagodzi upał, ale coś za zimno stawało się z każdym krokiem. Nawet może by go nie zdziwiło, że oddech mu paruje, tak jak widok śniegu pomiędzy drzewami. Spodziewał się przeszkód, ale nie sądził, że diabły będą tak zazdrośnie strzegły swoich tajemnic. Wdowiec dokładnie mu wytłumaczył, jak ma dotrzeć do młyna. Był pewien, że zanim zobaczy budynek usłyszy koło młyńskie i tak się stało. Brodził już po kolana w śniegu, gdy usłyszał młyn i wtedy zerwała się zamieć. Takiej psiej pogody jeszcze nie widział jak żył. To nawet nie chodzi o mróz, czy o to że śnieg zacinał z każdej strony, płatki były tak duże, że niemal dotkliwie odczuwał każdy z osobna. Najgorsze było, że tym razem nie mógł z tym nic zrobić. Każdy krok kosztował go niemalże całe siły, o dziwo gdy się odwracał zamieć cichła i z powrotem szło się leciuśko. Tak kusiło go, żeby zawrócić. Dać sobie spokój i wrócić. Ostatnie metry przed młynem pokonał na czworaka, czuł, że ma już odmrożone palce u rąk i kolana i wtedy usłyszał znowu ten głos:
- Młyna nie widziałeś głupcze? - kpina zawarta w głosie bolała dotkliwiej niż zwykle.
Podniósł głowę by widzieć mówiącego, ale na schodach młyna zobaczył tylko mglisty cień. Nawet nie cień, kształt, o który się rozbijały płatki śniegu.
- Nasz jesteś, im wcześniej to pojmiesz tym krócej się męczyć będziesz. Podpisz cyrograf i weź inkluz. - na śniegu przed nim zmaterializował się kawałek skóry z tekstem i pióro. Był taki słaby. Nie miał siły już więcej by się opierać. Wiatr przyginał go do ziemi o dziwo nie zdmuchując ani pióra ani cyrografu. Wyciągnął rękę.
- A ty czego tu chcesz wdowcze? - usłyszał nagle wybuch jadowitego śmiechu.
Obok niego stał, nie leżał i nie czołgał się człowiek. Tylko zwyczajnie stał opierając się wichurze człowiek. Wyciągnął on rękę i podparł chmarnika. Dźwignął go do góry. Cały czas podtrzymując go ręką wskazał mu wodospad za kołem młyńskim. Chmarnik przysłonił twarz od wiatru. Za młynem faktycznie sączyła się pomiędzy głazami i zawaliskiem kłód drzewa woda. Sięgnął myślami. O tak. To była dziura w barierze. Poczuł dotyk chmur na zewnątrz. Uderzył piorun. Jeden. Za nim kolejny. Rozpętało się piekło. Tyle, że tym razem to piekło sprowadził on. Diablisko na schodach zawyło. Wdowiec zasłonił obu krzyżem. Zaczął odmawiać pacierz, nie skończył. Z gór przyszła fala niosąc głazy, kłody i ziemię. Zmiotło młyn w jednej chwili. Wycie towarzyszące odpływającemu młynowi miało towarzyszyć chmarnikowi do końca życia. W miejscu, gdzie było koło młyńskie osunęła się ziemia odsłaniając skałę z dwu metrowym uskokiem. Chmarnik wiedział, że miejscowi wymyślą nowemu wodospadowi na pewno jakąś malownicza nazwę. Siadł wyczerpany na szybko topniejącym śniegu. Zerknął na towarzysza. A ten popatrzył mu w oczy.
- Nie jesteś mieszkańcem tej wsi? - znał odpowiedzieć, ale musiał zapytać - nie jesteś nawet człowiekiem? To kim jesteś?
Ten, którego brał za wdowca się uśmiechnął.
- Mogłeś to załatwić sam. Czemu tego nie zrobiliście sami? - wiedział czemu, to on, chmarnik był tym ostatnim sprawiedliwym, choć nigdy nie chciał nim być.
Wdowiec się uśmiechnął i pokiwał głową. Ruszył powoli by zniknąć między drzewami.