wtorek, 29 grudnia 2009

Ditkowa Werchołyna


Delikatnie badał każdą kępę nogą, zanim przeniósł tam ciężar ciała. Nie lubił trzęsawisk, ale kto lubił. Już się ściemniało, mgła wypełzała spomiędzy oczeretów. Czas zaczynał się kurczyć do tego niewielkiego bagienka, tej nocy nie miało być pełni księżyca, który mógłby oświetlać drogę w nocy. Najpierw macał kępę kosturem, czy czasem nie jest to pływająca wysepka, później delikatnie coraz bardziej obciążał swoim ciałem. Każda kępa się nieco zanurzała, a czasami wokół niej wydobywały się pęcherzyki śmierdzącego gazu. Potęgowało to tylko ponure wrażenie bagniska, ciągle miał wrażenie, że zaraz wynurzy się jakaś nadgniła ręka i chwyci go za kostkę, by wciągnąć go w kipiel. Jednocześnie miał dziwne odczucie, że nie powinien znajdować się na tym bagnisku, że ma coś ważnego do zrobienia, że powinien gdzieś wyruszyć. Ciągle to uczucie niepewności i zagubienia przy każdym kroku, nawet nie wiedział, co się stanie, gdy dotrze do końca bagna. Mimo to brnął cały czas uważnie stawiając każdy krok. Noc była upalna, a roje komarów nie tylko szukały kawałka gołej skóry, by zaspokoić głód, ale z niewiadomych przyczyn pchały się do oczu, nosa i ust. Mógłby znieść niezliczone swędzące ukłucia, ale przez tą chmarę nie mógł widzieć jak stawia stopę. Nagle wydało mu się, że w wodzie tuż przed nim zamajaczyła twarz, wiedział, że nie może to być jego odbicie, bo nie było księżyca. Zamarł w bezruchu, bacznie obserwował niezmącone lustro zielonkawej, śmierdzącej wody. Czekał. Znowu, jakby z mgłą. Twarz. Tym razem już był pewien. Nachylił się by lepiej widzieć. Gdzieś w głębi umysłu odezwał się osamotniony głos rozsądku podpowiadając ucieczkę. Przekrzywił głowę tak jak robią to zwierzęta, gdy są zdziwione jakimś widokiem. Z wody wytrysnęła dłoń chwytając go za kar, wyraziście poczuł smród zgnilizny, wykręciło mu wnętrzności i to nie tylko od zapachu. Szarpnął się uchwycie. Poczuł znikomy opór. Szarpnął znowu, ale stracił równowagę i poleciał do tyłu wyciągając gnijącego trupa za sobą. Upadł w wodę, ostatnim odruchem chwytając trzciny do garści, dzięki czemu głowę ciągle miał nad powierzchnią. Próbował się podciągnąć, ale zwłoki opadały mu na twarz oblepiając lica lepiącymi się włosami. Czuł zapach wszechobecny zapach zgnilizny, wypluł wodę, zebrało mu się na wymioty. Woda zaczynała zalewać mu twarz. Miał kłopoty z nabraniem powietrza. Dusił się. Gnijący trup niemal obejmował go czule za szyję wciągając pod wodę, a głowę miał wtuloną w jego szyję, chmarnik niemalże czuł dotyk zębów wystających spod rozpadających się warg. Szarpał się, walczył rozpaczliwie o oddech, trup uciskał mu piersi i szyję. Woda zalewała usta i nos uniemożliwiając mu wciągnięcie powietrza. Czuł, że trzcina tnie mu dłoń i krew dodaje poślizgu i tak mokrej trawie. Targnął jeszcze raz i uderzył głową o coś twardego. Otworzył oczy. Leżał w kuchni obok ławy. Siadł półprzytomny. Sen. Tylko sen. Poczuł ucisk w piersiach. Czy na pewno sen? Mara go dusiła. Ale jak weszła do domu tak strzeżonego przez czosnek, krzyże i mak. Wstał. Skrzesał ognia. Chłop niemrawie się obudził.

- Mara mnie dusiła – wyjaśnił chmarnik.

- Niemożliwe – chłop od razu oprzytomniał.

- Ditkowa robota, nie chcą żebym do czarownicy dotarł.

- Ale jak się dostała do chałupy? - chłop chwycił lampę do garści i zbliżył się do okna – Patrz!

Chmarnik podszedł. Mak z parapetu znikł, pełno było mysich bobków. Zaklął. Pierwszy raz słyszał, żeby myszy jadły mak. A jednak.

- I na nas widać jest sposób. Zaraz świta. Skończymy z czarownicą. Ja skończę, bo ty tu mieszkać będziesz, a jak będziesz mi pomagał to ci żyć nie dadzą.

- I na zmorę jest sposób – chłop wziął nóż i dał chmarnikowi do ręki – śpij z tym w garści, jak przyjdzie to wiesz co robić.

- A ty?

- Widać teraz ty jesteś ciekawszy dla nich. A ja sobie wezmę ten gwóźdź pod poduszkę, też powinno pomóc. A i maku z powrotem na sypię, niech za łatwo nie mają.

Za oknem zahukała sowa, choć tym razem jakby prześmiewczo. Chmarnik wiedział, że do rana nie uśnie. Położył się do łóżka, ale przewracał się z boku na bok. W końcu zobaczył, że za oknem dnieje. Poczekał, aż kur zapieje. Wstał, ubrał się, chwycił kromkę w garść i cicho opuścił chałupę. Od wdowca wiedział, kto może być czarownicą i pewnie szedł w kierunku osamotnionej chatynki na skraju wsi. Ostatecznej pewności zyska, gdy zobaczy, że jej mieszkanka utyka na tę nogą, którą przetrącił w nocy ropusze. Jeszcze nie było widać słońca nad górami gdy z wiadrem nafty i siekierą zaczaił się pod drzwiami chatki. Ugryzł czosnku i splunął przez ramię, na szyi dyndał mu krzyżyk. Czekał. Zaskrzypiały zawiasy. Drzwi się uchyliły, ale nikt nie wychodził.

- Wiem, że tam jesteś chmarniku. Wiem po co przyszedłeś – usłyszał miły dla ucha głos młodej kobiety.

Milczał. Tego się nie spodziewał. Zaletą takiego obrotu sprawy było, że nie musiał się upewniać, winna się sama przyznała. Ale jeśli nie wyjdzie, on nie będzie mógł wejść do środka, próg pewnie chroniło jakieś zaklęcie. Bez zaproszenia nie da rady go przekroczyć. Czekał.

- Dogadajmy się chmarniku. Z moją i twoją wiedzą moglibyśmy rządzić w tej wsi i całkiem nieźle żyć – czarownica nęciła wizją przyszłości.

- Diabły się nie pozbędą tak prosto tej wsi. Jak podpiszę cyrograf, jestem sprzedany – postanowił przyjąć grę.

- Dzięki temu twoje moce zyskają nowe możliwości – podsunęła kobieta.

- I przyjmiesz mnie do chałupy?

- Pewnie, że tak. Chłopa nie mam. – podejrzanie szybko wyraziła zgodę. Pewnie jak się znudzi dostanie zupy z muchomorów, albo innego specyfiku.

- Co miałbym robić? – chmarnik wydawał się już ulegać.

- Poderżnij gardło temu chłopu, który się opiera, wtedy zostaniesz przyjęty z radością. Musisz pójść w górę strumienia, co go zwą czartowskim aż dojdziesz do młyna. Tam ditki siedzą, zapytaj o jakiegoś znacznego, bo z tobą byle Rokita nie może podpisać cyrografu.

- Daleko to? – chmarnik mówiąc to oblewał już ścianę naftą.

- No kawałek, a tyś jeszcze kulawy, więc dłużej ci zejdzie niż mi, ale za parę pacierzy zajdziesz – ostatnich słowach splunęła.

- Nie poszłabyś ze mną, żebym nie pobłądził – już myślał, że nie skrzesa ognia, po ścianie chałupy powędrował płonący język.

- Jak podpiszesz, wtedy pójdę z tobą gdzie zechcesz, wczoraj mi nogę przetrąciłeś, a dzisiaj spacerów ci się zachciewa.

Chmarnik czekał, aż czarownica dym poczuje. Zapłonęła strzecha.

- Byłeś w piekle z gnił ty diabelski pomiocie!!!!! Ratunku, luuudzieee! – czarownica się rozdarła ile miała sił, ale głos był przytłumiony z wnętrza chaty.

Ogień szybko trawił chatynkę. Chmarnik usłyszał jak kobieta w środku zaczyna się krztusić. Drzwi otworzyły się na oścież i skulona postać przeskoczyła próg. Tylko na to czekał. Obuchem zdzielił ją między oczy. Wprawnym ruchem chwycił w pół i wrzucił z powrotem w płomienie. Plunął przez ramię i ruszył wzdłuż strumienia.

sobota, 19 grudnia 2009

Ditkowa werhołyna


Słońce krwawo zachodziło nad górami. Chmarnik wiedział, że wróżyło to nie tylko wiatr następnego dnia, ale też przystęp nowe diktów harce we wsi. Czekał skulony pod okapem obory bacznie obserwując otoczenie. Tak jak poprzedniej nocy wyposażony w krzyżyk, pokropiony święconą wodą i na wszelki wypadek obwieszony czosnkiem i innym zielem, którego nazw nie chciał wyjawić wdowcowi. Wieczór był gorący i parny, a chmary owadów kłębiły się u wejścia do stajni, co chwila przelatywał między nimi wygłodniały nietoperz chwytając co większą ofiarę. Chmarnik cierpliwie czekał obserwując otoczenie. Zmrok gęstniał, jedynie lampa w oknie chałupy rzucała snop światła na część podwórza. W niedalekich drzewach odezwał się złowieszczo puszczyk, zupełnie jak poprzedniej nocy pójdźka. Zapadła cisza. Nawet owady znikły, bo umilkło bzyczenie, które jeszcze chwilę temu wyraźnie słyszał. Znowu odezwała się sowa, a może to nie była sowa. Nie dałby za to złamanego grosza, przecież tyle razy nocował w lesie i słyszał pohukiwanie tych nocnych myśliwych, ale ten był jakiś inny, a może to tylko przerażona wyobraźnia podpowiadała mu lękliwe obrazy. Coś zaszurało za węgłem, nieśmiały chichot powoli narastał jak u dziecka ubawionego krotochwilą. Zza rogu wybiegło nagie dziecko roześmiane na cały głos, stawiało nieporadnie kroki chwiejąc się z boku na bok, ale cały czas się śmiało na głos biegło do studni. Wdrapało się na cembrowinę po korycie, siadło na krawędzi, popatrzyło na miejsce gdzie siedział ukryty w cieniu okapu chmarnik, kiwnęło rączką do niego roześmiane jakby zapraszając go do zabawy i odchyliło do tylu głowę w śmiechu. Ciężar głowy jakby przeważył jego równowagę i zaczęło rozpaczliwie machać rączkami próbując ją odzyskać. Za późno, bezradnie runęło w ciemną czeluść studni. Chmarnik usłyszał długi krzyk i plusk. Nie ruszył się nawet. Zapadła cisza. Nagle ze studni rozległ się przeraźliwy, histeryczny śmiech. Teraz dopiero włosy stanęły mu dęba. Spodziewał się takich wypadków, choć może nie aż takich. Czekał dalej cierpliwie. Wiedział, że przystęp do domostw czarty mieli nie bez udziału kogoś ze wsi. Musiała im pomagać jakaś czarownica, to ona usuwała krzyżyki, skobki z wodą święconą i inne ludzkie ochrony od złego. Wiedział, że czarownica nie przyjdzie w ludzkiej postaci, bo ani nie może, a i szybko by została wykryta choćby przez psa łańcuchowego. Nie mógł jej nadejścia tylko przegapić. Czekał. Z pobliskiego drzewa bezgłośnie sfrunęła sowa, siadła na wysokości jego głowy, tak blisko że czuł zapach mokrych od rosy piór ptasich. Wielkie oczy mrugnęły wpatrując się w niego, ptak się w ogóle nie bał. Patrzył. Chmarnik myślał, że sowa krzyknie, ale ptak tylko patrzył. Bał się odwrócić wzrok. Czy to była czarownica? Może. Czekał dalej. Nietoperz znowu przeleciał mu tuż na głową w poszukiwaniu owadów. Zdecydowanie za blisko jak na poszukiwanie owadów. Sowa zerwała się do lotu, dostał skrzydłem w twarz, po czym ptaszysko znikło w mrokach nocy bezszelestnie. Po chwili z zarośli dobiegł go znowu krzyk tym razem pójdźki. Przenikliwe, wdzierające się do głowy :
- Póóóóóóóóóóóóóóóóóóójdź!!!
Rękawem otarł spocone czoło. Czekał. Nic się nie działo. Nawet nietoperz znikł. Cisza. Wydawała się bardziej przerażająca niż wydarzenia, których był przed chwilą świadkiem. Nieswoje wrażenie, noc powinna być pełna odgłosów. Nawet jeden pies nie zaszczekał we wsi. Poczuł szarpanie za rękaw. Zerknął. Usłyszał skrobanie o cembrowinę studni. Coś się powoli z niej gramoliło, jakby wbijało pazury w kamień. Teraz to już naprawdę miał ochotę uciec do chałupy. Nad krawędzią ukazała się głowa dziecka, które tak nieszczęśliwie tam wpadło. Wyszczerzyło ząbki do chmarnika, rezolutnie przesadziło nogę przez krawędź. Zeskoczyło na podwórze i ruszyło w jego stronę. Gdyby mógł wcisnął by się w ścianę obory, ale bardziej się już nie dało. Poszukał drżącą ręką krzyżyka na piersi i mocno go ścisnął.
- Myślisz, że możesz nas zatrzymać jakimiś krzyżykami? - drżący głos dziecięcia przeszedł w odrazę w ostatnim słowie.
Chmarnik milczał.
- To nasza wieś, ci ludzie oddali się w nasze władanie, a ty albo tu żywot zostawisz, albo pójdziesz w ich ślady - głos wibrował od syku po kuszenie, by po ostatnich słowach przejść w chichot.
Chmarnik kątem oka dostrzegł ruch tuż koło progu stajni, chwycił stylisko szpadla, wziął zamach i gwałtownie opuścił. Wprawnym ruchem wychowanego na wsi młodzieńca odciął ropusze łapę. Dzieciak zawył na ten widok, twarz zmieniła się nie do poznania, chwycił gadzisko w rękę i pędem puścił się do lasu. Chmarnik nie ścigał go. Osiągnął cel. Wiedział, że teraz bez trudu rozpozna czarownicę za dnia. Jutro będzie kuleć, tego czarty nie są w stanie wyleczyć. W domu już czekało przygotowane wiadro nafty, na które wydał ostatnie grosze, zapałki też się gdzieś znajdą.

niedziela, 6 grudnia 2009

Ditkowa werhołyna


Pierwszy raz karczmie chmarnik nie wypił nawet piwa. Był w takim stanie, że jakby łyknął choćby jeden kieliszek okowity, to skończyłby pod stołem przed zmrokiem. Poza tym chciał się zorientować dokładnie w co takiego wdepnął. W sumie niewiele się dowiedział, cała wieś była w ten czy inny sposób zależna od diabłów, niektórzy się tym nawet szczycili, jakby zrobili interes życia. Oni byli wolni, fizycznie wolni, ich bariera nie zatrzymywała, mogli podróżować, gdzie chcieli. Wszyscy wchodzili w układ z diabłami wcześniej czy później, komu nie potrzeba urodzaju, pieniędzy czy szczęścia w miłości. A dusza? Kto by się tam martwił na zapas. Chmarnika przeszedł dreszcz. Widać jego niewiara nie była tak pewna jak sądził, jeszcze parę godzin temu był przekonany, że nie ma Stwórcy, ale jadowity głos sączący się do mózgu napełnił jego serce strachem, tak że pragnął, by była jakaś istota, która jest przeciwieństwem złego. Widać Bóg zapomniał o tej dolinie, nawet cerkiew zarosły pokrzywy, pop ponoć nie wytrzymał i się powiesił. Karczmarz, jak dostał parę monet ekstra za posiłek, przyznał, że jeszcze jeden gospodarz się opiera diabłom, ale że go strasznie męczą. Wskazał mu drogę na folwark jak to miejscowi nazywali, bo ponoć kiedyś tam stał dom właściciela doliny, ale nie wiodło mu się i nie mając spadkobiercy umarł w samotności, a domostwa przejęli miejscowi chłopi. Chmarnik sunął powoli pod górę wsi. Niczym się wieś nie różniła prawie, poza tym, że nie widać było zróżnicowania na biedne i bogate domostwa, tutaj wszystkie były bogate. Ludzie też nie nosili się biednie. Właśnie to miało wyróżniać ten folwark, którego szukał, miała być to najbiedniejsza chałupa w całej wsi. Znalazł ją bez trudu. Trudno to nazwać chałupą nawet, wyglądała jak zawalisko belek bardziej, tak jakby nie omijała jej żadna burza. Podobnie wyglądały budynki gospodarcze, zwierzęta pasące się na pastwisku miały zapadnięte boki, jakby przetrwały tylko przypadkiem suche lato. Na progu chałupy siedział chłop, chmarnik przysiągłby, że to dziad proszalny, a nie kmieć. Pierwszy raz uwierzył w porzekadło, że jaki pan taki i kram cały. Zapadnięte policzki też wskazywały, że chłop nie dojada. Na dźwięk kroków chmarnika podniósł głowę, a ten w jego oczach zobaczył coś, co go przekonało dlaczego nie ditki nie mają do niego dostępu. Siła jaka biła z jego wejrzenia zdumiała chmarnika, nie był to durny chłopski upór, on był w pełni świadomy z kim i o co toczy walkę.
- Witajcie, w karczmie mnie do was skierowano - chmarnik nie bardzo wiedział jak zacząć.
- A to dziwne zaiste - chłop drgnął.
- Ponoć jesteście ostatni we wsi bez inkluzu ?
- A wy chcecie mi go dać ? Nie dość mnie już .....
- Nie, nie, źle mnie zrozumieliście. Nie od diabła ja. Wręcz przeciwnie. - chmarnik zaczął opowiadać jak się znalazł w dolinie i kim jest.
- Wyście ten sławny karpacki chmarnik... Hmm... To z diabłem macie nie od dziś do czynienia - na twarzy chłopa pojawił się niesmak.
- Skoro miałem z nim wspólne sprawy, to czemu ze mną postąpił jak postąpił? - chmarnik nie oburzył się na jawną pogardę.
- To prawda też. Widać nie wszystko prawda, co ludzie gadają. Co mnie jakoś nie dziwi. - twarz chłopa się rozjaśniła- chodźcie więc, wieczerzać miałem, a samemu to nawet gęby nie ma do kogo otworzyć. Nocować macie gdzie?
- Tak po prawdzie to liczyłem, że u was się miejsce może na sianie znajdzie.
Chłop już wstawał z ławki, ale zamarł i powoli popatrzył w twarz chmarnika.
- Kpicie czy naprawdę nie wiecie co tu się w nocy dzieje? - twarz jego była nieruchoma - bezpieczni tylko w chacie jesteście.
- Ja tam niestrachliwy jestem, różne rzeczy już widziałem. Głodny nie jestem, ale pogwarzyć mogę przy stole. Prowadźcie.
Chmarnik siadł na ławie przy stole. Chłop się chwilkę zakrzątnął przy kuchni i po chwili przed chmarnikiem stanął ogromna micha polewki, w której trudno się było czegoś doszukać. Chłop przeżegnał chleb i ukroił każdemu z nich dwie pajdy chleba. Jedli siorbiąc z jednej miski zagryzając chlebem. Na koniec chłop otarł rękawem usta i westchną cieżko.
- Wybaczcie tak ubogą strawę, ale bida z każdego kąta w tej chacie wyłazi.
- Widzieliście, że nie wzgardziłem. Niewielu chmarnika przygarnie i jeść da. Zresztą dzieciakiem gorzej jadałem. Nie frasujcie się tym, tylko gadajcie jak to z tymi ditkami jest.
- Ano skąd się wzięli to nietrudno zgadnąć. Nie wiada ilu ich jest, trafili na dobry grunt, wieś powoli opanowywali, bo jeden drugiemu zadrościł, a ludzie ostrzeżeń popa nie słuchali. Ludzie na początku gadali, że ditki we młynie koło potoka w lesie siedzą, ale nikt się tam nie waży teraz iść. Nowy młyn ludzie we wsi pobudowali. Tych co się im opierali, nieszczęścia spotykały, a to płód krowie spędzili, a to zboże z dymem puścili, a to dzieciak do studni wpadł. Tak całą wieś opanowali. Ja tylko zostałem i to nie wiem jak długo.
- Wyście rodziny nie mieli?
Chłop spuścił głowę gwałtownie i oparł ją na rękach wspartych na stole.
- Miałem - wyszeptał zduszonym przez łzy głosem.
- Wybaczcie nie moja to sprawa - chmarnik naprawdę był skruszony widokiem nieszczęśliwca.
- Co wam będę gadał. Chłopak już rosły był, zakochał się w jednej takiej co go odrzuciła, jako jeden z pierwszych duszę sprzedał za inkluz. Moja kobiecina z żalu zmarła jak się dowiedzieliśmy, a on odszedł z tamtą młódką. Ponoć mieszka gdzieś w dole wsi, do mnie nie zachodzi, bo wie co usłyszy.
Za oknem dał się słyszeć przeciągły głos sowy :
- Póóóóóóóóóóóójdźźźźźźźź!!
Chłop się zerwał. Przeżegnał.
- Niedoczekanie wasze!
- Siadajcie, to sowa tylko, pełno ich po lesie - chmarnik sięgnął do ręki chłopa, by go uspokoić.
- Co wy tam wiecie, cięgiem tu przesiaduje i mnie woła. W dzień może też sowa jakich tu pełno. Tak ?
Chmarnik zaniemówił.
- Jak to w dzień?
- A no tak. W dzień też się odzywa.
Chmarnikowi włoski na karku się podniosły jakby owiało go chłodne powietrze, ale przeciągu przecież w chałupie nie było. Wiedział, że nie będzie to najbardziej przerażająca rzecz jakiej doświadczy.
Chłop zdjął ze ściany krzyżyk i wianuszek czosnku.
- Macie. Wianuszek powieście na szyi, krzyżyk weźcie w ręce jak nieboszczyk. I tak się kładźcie spać na ławie koło pieca, żeby was jaka mara nie dusiła. Ja mak rozsypię na progu i parapetach, by inne złe zatrzymać. A sam idę zwierząt pilnować.
- Jak to sam? - obyczaje ludowe chmarnikowi nie było obce, to i czosnek i mak go nie zdziwił.
- A bo to pierwsza noc. Pilnować muszę, bo krowa cielna jest, a ja tutaj się jeszcze cielaka nie dochowałem. Ciągle coś płody spędza. To ich sprawka pewnie - chłop się przeżegnał.
- Pójdę ja z wami, strachliwy nie jestem, a niejedno już widziałem.
- Tylko krzyżyk sobie na szyi powieście, bo swojego widzę nie macie.
Nie tak dawno taką propozycję chmarnik, by wyśmiał, ale teraz zrobił to bez wahania.
Wyszli obaj w noc. Chłop w jednej garści niósł lampę naftową zapaloną jeszcze w chałupie,a w drugiej krzyż. Nie doszli jeszcze do obory, gdy usłyszeli głosy ze środka i tupanie przerażonych zwierząt. Głosy wibrowały w powietrzu, na zmianę śmiechy opetańcze i wycia. Chłop nie bacząc nie nieludzkie pochodzenie hałasu, chłop ruszył biegiem a chmarnik za nim. Otworzyli drzwi obory na oścież, a wtedy głosy umilkły jak nożem uciął. Chłop zaczął uspokajać przerażone zwierzęta. Odważnie wszedł między szarpiące się na uwięzi bydło kładł rękę na każdym po kolei. Stanął nagle i złapał się wolną ręką za głowę i zapłakał wskazując na ziemię.
- Widzicie i tym razem cielaka nie będzie. Zagadałem się z wami.
- Co wy gadacie. Pokażcie.
Na ziemi leżał płód krowi, ale nie taki jak by się tego chmarnik spodziewał. Nie miał głowy. Była odgryziona. Różne rzeczy widział, ale tego się nie spodziewał.
- Teraz rozumiecie. Spójrzcie jeszcze na to - chłop poświecił wyżej.
Końskie grzywy były poplecione, a ogony bydła i koni powiązane jak popadło.

czwartek, 29 października 2009

kapliczka na jesionie


Należący do AK młody człowiek, by uniknąć schwytania w trakcie obławy w lesie postanowił się schować pod mostkiem na strumieniu. Tyraliera żołnierzy okupanta przeczesująca las musiała przejść przez ten mostek jeden po drugim. Nikomu nie wpadło do głowy zajrzeć pod mostek. Ocalały cudem partyzant powiesił na niedalekim jesionie obraz. Był on bratem mojego dziadka. Niestety obaj już nie żyją, ale obrazek przetrwał, ciągle są tam świeże kwiaty i ktoś o nim pamięta.

niedziela, 11 października 2009

Ditkowa werhołyna


Nierówna droga prowadziła w dół do doliny. Chmarnik uważnie stawiał nogi, by nie skręcić kostki w koleinie wyrzeźbionej przez spływające potoki po burzach. Rokita zdawał się zwracać uwagę na towarzysza niż na drogę, chmarnik przypuszczał, że dalej się boi pioruna. Również wesołe paplanie diabła przypisywał lękom po niedawnej rozmowie na skrzyżowaniu, uwagę chmarnika przykuło pole prosa. Stanął jak wryty, nigdy nie widział tak dużego zboża, a rok nie należał do najbardziej urodzajnych.
- Widzisz! A ty nie chciałeś inkluza! - usłyszał szept za uchem. Szept, który odbierał wolę, sprawiał, że czuł się jakby wracał z karczmy a nie do niej dopiero szedł.
Stał jak wmurowany. Nie mógł poruszyć nawet głową, czuł jak włosy stają mu dęba, a na karku osiadała rosa z lodowatego oddechu ciągle wdzierającego słowa do umysłu:
- Każdy z was maluczkich ma słabość ! - szept, syk, falował w tonacji, szydził - twoją jest moja ulubiona - pycha. Ona ułatwia nam robotę. Myślicie, że jesteście tacy sprytni, że nie można was skusić. A teraz jesteś nasz, mamy wobec ciebie wielkie plany...
Chmarnik cały czas próbował sięgnąć do pogody, szukał burzy, wiatru, śniegu. Ciągle jednak napotykał ścianę, której nie mógł przeniknąć umysłem. Diabeł zaczął się śmiać, strasznie śmiać, nigdy nie słyszał takiego śmiechu, tak przepojonego szyderstwem. Poczuł się malutki, samotny, pozbawiony mocy.
- Co wielki chmarniku - szydził Rokita, o ile podał prawdziwe imię dmuchnął mu ucho śmierdzącym oddechem - niedawno miotałeś piorunami a teraz nawet zefirka nie możesz sprowadzić. Jak się czujesz pozbawiony mocy, słaby, wydany na łaskę zła? Prawda! Ty nawet teraz mówić nie możesz! Ale dałeś się podejść! Już nigdy nie opuścisz tej doliny, chyba że się dogadamy. Jak zmieni się twoje przywiązanie do duszy, to wiesz co robić.
Chmarnik upadł. Nagłe zwolnienie sztywności mięśni spowodowało, że padł jak ścięte drzewo. Był cały odrętwiały, powoli wracała mu władza w kończynach. Przewrócił się na plecy, diabła nie było. Powoli usiadł rozmasowując najpierw ręce, a następnie nogi. Wstał z trudem, próbował sięgnąć znowu do pogody, ale dalej nie mógł. Zaklął. Nad głową rozległ mu się tubalny przeraźliwy śmiech, który zmroził mu krew w i tak odrętwiałym ciele. Zaczął się wspinać drogą z powrotem, by po chwili uderzyć głowa w ścianę. Widział co jest przed nim, tak jak to zapamiętał schodząc, ale nie mógł zrobić kroku. Tak jakby stał przed ogromną ścianą ze szkła. Zrobił kilka kroków w lewo a później prawo, z tym samym skutkiem.
- Z deszczu pod rynnę - pomyślał - wywinąłem się inkwizycji, by dostać się do piekła na ziemi.
Ruszył drogą w dół do doliny. Szedł wolno, z każdym krokiem czuł ból w nogach jak po ogromnym wysiłku. Mimo to rozglądał się w około, takiego urodzaju na polach nie widział w żadnej dolinie. Nagle coś go zaniepokoiło. Stanął. Czegoś brakowało. Rozejrzał się. Spojrzał w niebo. Ptaków. Brakowało ptaków. To, że żadne nie latały mógł jeszcze zrozumieć, ale w przydrożnych krzakach nie było słychać radosnego i wszechobecnego ćwierkania. Dolina była jakby martwa, gdyby nie urodzajne pola. Domyślał się, że rolnicy korzystali z inkluzów. Zza zakrętem drogi zobaczył łąkę, a na niej kilka osób grabiło siano. Łąkę od drogi oddzielała skarpa na wysokość prawie dorosłego człowieka, więc z trudem dostrzegał pracujących wyżej ludzi. Ale to nie wzbudziło w nim takiego zainteresowania jak ubrana w łachmany przeraźliwie chuda kobieta, która próbowała się w gramolić na tą skarpę. Szło jej to ciężko, że nie wytrzymał:
- A drogą to nie możecie pójść?
Kobieta obejrzała się, właściwie to obróciła głowę, bo oczu nie dojrzał w głęboko nasuniętej na nie chustce. Jedynie trupioblada biel podbródka potwierdzała przeraźliwie chudą posturę właścicielki.
- Idź swoją drogą chmarniku, to nie twoja godzina zaraz wybije - szept przyniósł i zabrał wiatr. Nawet nie wiedział, czy słyszał te słowa, czy tylko wyobraźnia pracowała.
- Skąd znasz ... - chciał zapytać, ale kobieta odwróciła się weszła na łąkę. Zerknął w górę, słońce go oślepiło że postać rozpłynęła się w jaskrawym świetle. Kątem oka dostrzegł, że mężczyzna trzymający grabie bolesnym ruchem chwyta się za pierś i pada na wznak. Kobiety rzuciły się do leżącego w trawie. Po chwili rozległ się lament.

czwartek, 1 października 2009

Ditkowa werhołyna


Słońce powoli się skrywało w czerwieni zanurzając się za chmury by znużone po całym dniu zasnąć. Chmarnik też odczuwał trudy całodziennej wędrówki, siedział zmęczony na pniu pod lipą i przeżuwał wieczorny posiłek, na który składał się chleb i wędzony owczy ser. Przydałby się chociaż łyczek zimnego piwa, obojętnie z jakiej karczmy, nawet najbardziej pośledniej, byle zwilżyć gardło i przemyć całodzienny kurz utrudniający przełykanie. Humor poprawiały mu jedynie słowiki wyprawiające niesamowity koncert nad głową i okolicznych krzakach tuż na skraju lasu. Rozejrzał się, to była jego ulubiona pora roku - maj. Tylko w tym miesiącu zieleń była tak czysta, soczysta i wydawała się nabrzmiewać życiem. To co widział co roku o tej porze napełniało radością, chęcią życia pełną piersią, usuwało kłopoty w najciemniejsze zakamarki umysłu, chciało się wierzyć razem z naturą, że każdy kolejny dzień ma sens. Jeszcze żeby to piwo było tuż w zasięgu ręki. Kurz tak nieznośnie wiercił w nosie. Zakręciło w nosie, łzy stanęły w oczach, wciągnął powietrza ile zmieściły płuca i kichnał, raz, drugi, trzeci. Gdy przetarł załzawione oczy, zobaczył stojącą przed nim postać. Stojącą tyłem i rozglądającą się na rozdrożu. Nawet wystający z portek ogon zakończony pędzlem sierści nie powstrzymał zjadliwego humoru chmarnika:
- A ty konusie to czego?
Właściciel ogona odwrócił jakby spłoszony tak, że o mało nie potknął się o własne nogi. Nogi.... Dopiero teraz chmarnik zobaczył, że były to racice wystające z podartych portek. Uniósł wzrok w górę, zauważając ponad portkami podarty surdut, by zatrzymać wzrok na głowie. Głowie z rogami. Właściwie to jednym i pół rogu, bo ten jeden był jakiś obłamany nieco. W brodzie i wąsach jegomości tkwiły źdźbła trawy. Jednym słowem wyglądał jak ostatnie nieszczęście. Ale swój honor miał:
- Konusie?! Konusie ?! Dam ja ci zaraz konusa przybłędo! - splunął pod nogi aż zaiskrzyło raz, drugi raz splunął bliżej nóg chmarnika, a ten uznał, że tego za wiele i może trzeci raz być bardzo blisko, więc posłał niewielki gromik w ogon konusa. Aż zadymiło. Ten zawył tylko, najpierw chwycił w dłoń, ale gdy poczuł ból i zobaczył dym, zaczął ogon deptać by ugasić pożar. To spowodowało nową falę bólu, więc wsadził go czym prędzej w najbliższą kałużę. Syknęło jak w kuźni gdy kowal wkłada rozgrzane do czerwoności szczypce z metalem do wody, a stwór wydał z siebie westchnienie ogromnej ulgi. Po chwili podniósł zadek znad kałuży, otrzepał podarte odzienie z godnością, zrobił groźną minę:
- No ty uważaj, żeby mi się to nie powtórzyło!
Chmarnik nie zamierzał uczyć stwora manier:
- Ktoś ty ?- zapytał z uśmiechem.
- Jak to kto? Przyłazisz na rozdroże wieczorową porą, kichasz trzy razy na znak i się pytasz, kto ja jestem..... - chyba bardziej niż rogaty wytrzeszczyć oczu by się nie dało, no może przy dobrych kłopotach jelitowych, ale i tego chmarnik nie był pewien.
- No dobra, wiem kim jesteś. Widać od razu. Rokita, prawda?
- No pewnie, że Rokita, a kto ma być. To teraz bratku gadaj, co ma być. Władza, miłość czy pieniądze?
- Jak to co ma być? A ty to co? Złota rybka?
- Ja ci dam rybkę? - Rokita splunął aż zaiskrzyło znowu. Chmarnik zmarszczył brwi i zerknął w niebo ukosem. Diabeł obtarł usta pośpiesznie i wyciągnął pokojowo ręce.
- Toż każdy w okolicy wie, że tu rozdaję inkluzy - pogrzebał brudnymi rękami w kieszeniach, by zaraz wyciągnąć jajo - są trzy różne, dające władzę, miłość lub pieniądze. Trzeba go nosić pod pachą, po pewnym czasie wrastają w skórę i zostają z człowiekiem na całe życie obdarzając go pożądanym szczęściem.
- No i pewnie w zamian trzeba oddać duszę nie? - chmarnik wykazał się znajomością legend i baśni.
Rokita zaczął dłubać nonszalancko najmniejszym paznokciem w zębie:
- No tak, ale duszy to nikt nie widział przecież, poza tym można teraz podpisać, a oddać ją po śmierci, czyli spłata jest mocno opóźniona, nie naciskamy od razu.
- Prawie jak banku nie?- chmarnik zachichotał.
- A gdzie tam lepiej, bo my na zero procent. Bez względu na ile czasu nic nie dołożysz - Rokita był już niemalże pewien siebie - to czego chcesz?
- Nic, nic mi nie trzeba - wzruszył ramionami.
- Jak to nic. Przecież taka kaleka jak ty na pewno potrzebuje dziewki nie? - zagrzmiało jakby w oddali, diabeł obejrzał się przestraszony - no już dobra, nie naciskam..
- Powiedz mi lepiej gdzie tu karczma jest, a piwa byś się nie napił sam czasem? - chmarnik był wyraźnie bardziej zainteresowany przepłukaniem gardła.
- Ano tu w dolinie jest wioska, co ją zowią Bereźna albo Ditkowa Werhołyna?
- A czemu tak?
- Bo to nasza wioska, rozumiesz Dolina Diabłów. - diabeł dumnie wypiął pierś.
- Chodźmy więc powoli. Karczma przecie tam jest. Powiedz mi tylko czemu ludzie stąd nie uciekną jak ich dręczycie
- Zaraz dręczycie. Nikt ich nie dręczy, no może nie co dzień - diabeł to już szedł jak po czwartym piwie zamiatając pył drogi ogonem - uciec nie mogą, bo wiąże ich przekleństwo, a może też i nie chcą niektórzy, bo zawsze mogą coś od diabła któregoś wytargować.
- Znam ja te wasze targi, długie one nie są - chmarnik się zaśmiał, by zaraz się zastanowić. Pójdzie tam, zobaczy choćby z ciekawości, może się jakaś praca trafi, ale pod bokiem diabelskiej hałastry będzie ciężko - powiedz mi jeszcze mości Rokito, czy u was tam na dole jakaś bida jest, żeś tak uroczyście ubrany?
Diabeł zaczął głośno charkać, żeby zebrać większą ilość śliny, gdy znowu głośno zagrzmiało za górką. Ten wytrzeszczył przerażone oczy i z wysiłkiem przełknął ślinę. Szli tak rozmawiając o wsi, do której zmierzali w promieniach zachodzącego słońca. Przedstawiali zaiste przedziwny widok, ale tam gdzie szli nic już nie mogło mieszkańców zdziwić.
-

sobota, 26 września 2009

Monastyr


- Póóóóóóóóóóójdź!!!!! - krzyk sowy, której nazwa pochodziła od tego dziwnego dźwięku sprawił że osiłek kopiący grób wzdrygnął się. Szybko splunął przez ramię i przeżegnał się. Jego strach, co prawda, prawie nie miał nic wspólnego z tym, że rozkopywał świeży grób o północy. A prawie robi wielką różnicę, jak twierdzą wszyscy bywalcy karczmy. Stojący nad rozkopanym grobem zakonnik się uśmiechnął pod nosem na te zabobony kopiącego.
- Nigdy się nie zmienią. Tyle lat pracują ze mną i dalej wierzą w te gusła - pomyślał, choć kopanie na cmentarzu w tej zapadłej wiosce i jego przyprawiało o ciarki. Nagle nad głową bezszelestnie przeleciała mu sowa, nawet by się nie zorientował, gdyby nie podmuch powietrza owionął mu łysinę i cień zamajaczył w polu widzenia. Teraz sam odruchowo przykucnął i się przeżegnał.
- Szybciej kop ofermo - warknął.
- Mhm - niemowa tylko pomruczał w ramach zgody, w dole szpadel zastukał o drewno.
- Odkrywaj szybciej - zakonnik wydał polecenie i podał siekierę do podważenia wieka.
Chłop silny jak tur szybko podważył wieko i je wyrzucił na zewnątrz. Księżyc jak na zawołanie oświetlił twarz chmarnika.
- Hady łobaty !!! - zakonnik wykazał się znajomością lokalnych przekleństw. Ale mało kto by wytrzymał jakby ujrzał wyszczerzoną w uśmiechu twarz leżącego w grobie - ty się chyba niczego nie boisz?
- Nie ma takich co się niczego nie boją - chmarnik ujął pomocną dłoń osiłka i wstał, otrzepał z ziemi odzienie - słyszałem jak kopiecie, każdy by się cieszył, że go z grobu wyciągają.
- A jakbyśmy nie kopali też by wam do śmiechu było?
- Jakbym tylko na was polegał to bym się tu nie pchał do trumny....
Zakonnik drgnął. Widać nie wszystko uwzględnił, to naprawdę był niebezpieczny człek.
- Widać dobrze się czujesz...
- Ale jakbyście piwa mieli lub gorzałki byłoby nawet lepiej - chmarnik nie zamierzał przepuścić okazji, żeby się podrażnić. Ku jego zdziwieniu osiłek wyciągnął bukłaczek.
Chmarnik odkorkował, powąchał i pociągnął potężny łyk. Posmakował trunek w ustach, przełknął, mlasnął z zadowoleniem. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i pociągnął znowu, tym razem parę łyków.
- Dzisiaj, bo to już po północy idę wieczorem na ucztę do opata. Pożegnalną znaczy się. Jutro wyjeżdżam i wtedy możesz działać. W sumie to metody są mi obojętne - zakonnik przeszedł do rzeczy.
- Obiecałem przecież że zrobie, co trzeba. Nie wytrzeszczaj tag gał - tym razem zwrócił się do osiłka - bukłaczka cie nie oddam, lepiej grób zakop z powrotem, żeby rano się szum nie podniósł.
- Ma rację. Zakop - zakonnik wyjątkowo szybko się zgodził z chmarnikiem - a ty lepiej żebyś już odszedł, bo swoją obecność na cmentarzu jakoś wytłumaczę, ale to że z tobą gadam ciężko będzie.
- Żegnajcie. Pewnie się nie spotkamy, chyba jakby padało - chmarnik się uśmięchnął jakoś dziwnie dla zakonnika i zniknął w mroku.


Uczta trwała w najlepsze. Upał był okropny więc okna w klasztorze były pootwierane na ościerz. Najlżejszy podmuch mimo otwartych okien nie poruszał ciężkim powietrzem. Ciężkie były też głowy ucztujących od klasztornego wina i miodów. Wieczór zbliżał się tym szybciej, że zza góry ukazała się chmura, która przysłoniła zachodzące słońce. Zagrzmiało. Inkwizytor drgnął i zerknął bacznie, czy tylko jemu się to wydało podejrzane. Nikt nawet nie uniósł głowy. Wychylono kolejne zdrowie jego i opata. Przyniesiono kolejne dania. Dziewki z wioski roznosiły potrawy i zabierały brudne naczynia. Wino lało się strumieniami.
- Tutaj nic się nie zmieni- pomyślał inkwizytor - musiałem to zrobić - uspokajał sumienie.
Znowu zagrzmiało. Powietrze jakby zgęstniało jak polewka. Znikły wszędobylskie muchy, a w raz z nimi śmigające za oknem jaskółki. Chmura z granatowej zrobiła się jakby szarawa. Jasna, zbyt jasna na zwykłą burzę. Nadciągała nawałnica. Nikt z ucztujących jakby tego nie dostrzegał. Żadnych grzmotów i błyskawic. Nawałnica nadciągała powoli i cicho. O tym kiedy się rozpęta można było wnioskować tylko na podstawie zachowania zwierząt. Najpierw muchy i ptaki, teraz psy wlazły pod stół i ukryły głowy między łapami. Wzbudziło to ogólny rozbawienie.
- Może by tak okna pozamykać - nieśmiało podsunął pomysł inkwizytor.
- Przecież taka gorąco, burza ochłodzi powietrze. Chyba piorunów się nie boicie - zakpił opat. Siedział po przeciwnej stronie długiego stołu.
- To nie ja ich powinienem się bać - pomyślał inkwizytor - przeklęty chmarnik miał poczekać do jutra.
Dzierlatki stały pod ścianami i szeptały wystraszone.Burza dalej zbliżała się cicho, jak nigdy. Im bardziej się zbliżała tym bardziej kolor burzy zmieniał się od ciemno granatowego do szarego. To źle wróżyło. A powietrze stawało się coraz bardziej ciężkie, jakby naelektryzowane. Uderzył piorun. Raz. Tylko raz. Przez okno wpadła kula. Wszyscy zdrętwieli w przerażeniu. Piorun jakby się zawahał, przyhamowując na moment. Zatoczył koło nad głową inkwizytora opalając mu resztkę włosów w tempie nie pozwalającym na jakikolwiek unik, by następnie uderzyć prosto w twarz opata. Pajęczynka elektryczności rozpełzła się po jego ciele, które jeszcze chwilkę było wstrząsane drgawkami mięśni. Gdy podskakiwanie ciała ustało, cisza trwała jeszcze chwilę. Dopiero przeraźliwy krzyk dzierlatek uruchomił panikę jak zwolniona cięciwa wypuszcza strzałę. Trzeba przyznać, że zakonnicy byli dość przytomni, bo próbowali dotykać opata kijami, żeby się nie narazić na porażenie. Wreszcie któryś odważniejszy sprawdził, czy oddycha.
- Nie żyje - w jego głosie nawet nie było zdziwienia, a raczej rezygnacja.
- Co robić panie - wszystkie oczy zwróciły się na inkwizytora, który siedział z opalonymi nie tylko włosami, ale i brwiami po drugiej stronie stołu. Pod jego krzesłem widniała parująca kałuża pochodzenia której można się tylko domyślać.
- Yp, yp, ha , ha - biedaczyna nie mógł z siebie wydusić głosu. Co prawda później doszedł do władz umysłowych, ale za każdym razem gdy słyszał grzmoty, chował się do piwnicy, albo przynajmniej pod koryto.

wtorek, 15 września 2009

Monastyr


Przed bramą klasztoru zebrał się tłumek, gwar niósł się daleko, z rozmów wynikało, że nawet ludziska zakłady porobili, co czeka chmarnika. Niecierpliwie więc oczekiwano wyroku inkwizycji. Skrzypnęły zawiasy zgrzytliwie od bramy, otwarła się nie tylko furtka, ale cała brama przez którą wyszli w orszaku wszyscy zakonnicy. Na końcu szedł opat i inkwizytor, a za nimi dwóch osiłków prowadziło pod ramiona otumanionego chmarnika. Przez tłum przeszedł szum, dały się słyszeć szepty:
- Widać mąk nie wytrzymał.
- Ale go poturbowali.
Trudno je wziąć za współczucie, więc twarz opata rozpromienił uśmiech, bo spodziewał się kłopotów jako, że chmarnik znany był w Karpatach. Stanęli obaj z wychudłym jak śmierć inkwizytorem na podwyższeniu. Ten podniósł rękę na znak, że chce mówić.
- Są tacy, którym się wydaje, że mogą w niedzielę do świątyni pańskiej chodzić, a w chałupie jak ksiądz czy pop nie widzi czary odprawiać. Że są miejsca na tym padole, gdzie wzrok jego eminencji nie sięga. Nic bardziej mylnego. Ten tu pochwycony na licu przez ludzi zwanym chmarnikiem oskarżony o czary nie przyznaje się do win nawet na mękach. Zwyczajem jest, żeby takich poddać próbie wody. Wrzucony on zostanie na głębinę Sanu kole kamienia. Jeśli czartu zależy na tym pomiocie utonąć mu nie da, wówczas wyłowiony zostanie spalony, co oczyści jego potępioną duszę. Gdybyś zaś nie wypłynął, postaramy się zwłoki wyłowić i jako niewinne w uświęconej ziemi pochować.
- Jakby nie było długie życie go czeka - z tłumu się wyrwał jakiś wesołek.
- Zamilknij grzeszniku. Na wieś nakładam zaś post 100 dni za goszczenie tego piekielnika, a na koniec postu mają do zakonu dostarczyć zadośćuczynienie w postaci wyznaczonej przez świętobliwego opata.
Na ostatnie słowa twarz opata rozpromienił błogi uśmiech.
- Czyńcie swoje - zakonnik skinął na drabów szarpiących chwiejącym się chmarnikiem o nieprzytomnych oczach. Ci pociągnęli go do woza, by tam bez ceregieli rzucić go na słomę. Sami siedli koło woźnicy i furmanka ruszyła powoli. Tłum ruszył za powozem jakby w pogrzebowym orszaku, każdy chciał zobaczyć wyżej rzeczona próbę wody. Po niedługim czasie, bo do Sanu wszak było niedaleko, powóz stanął. Z woza zdarli coraz bardziej nieprzytomnego chmarnika i powlekli w kierunku wody. Wysoki był stan, w nocy przecież przeszła burza, dopiero woda górskimi strumieniami spłynęła na ranek.
- Nie wypłynie, nie ma szans - ludzie wiedzieli co znaczy wpaść do wody w tym miejscu po burzy.
Osiłek jeszcze wyrżnął chmarnika z pięści w twarz, a ten malowniczo przewalił się do tyłu w nurty Sanu. Woda zamknęła się za nim jak za kamieniem i wchłonęła bezwładne ciało.
- Odmawiajmy pacierze o jego duszę - zakonnik postanowił odmierzyć czas.
Po 5 powtórzeniu zaordynował:
- Widać nie kłamał i niewinny był. Odnaleźć zwłoki i pochować. Wy tam z brzega idźcie w dół rzeki sprawdzić czy gdzieś ciało nie wypłynęło na kamienie, a wy - tu wskazał na osiłków - brać się za osęki i przeszukiwać dno.
Kilku z tłumu rzuciło się w dół rzeki, każdy chciał pierwszy znaleźć zwłoki. Obaj niosący wcześniej chmarnika zaczęli systematycznie opukiwać dno kijami, i nikogo nie zdziwiło, że jakby delikatniej niż należało.
Po chwili jeden z nich drgnął. Zaczął coś mruczeć i nie mogąc nic powiedzieć niemym gardłem machał tylko ręką na drugiego. Ten zrozumiawszy, że pierwszy oczekuje pomocy, zbliżył się i też zaczął opukiwać dno blisko. Nagle jeden wyraźnie poczuł ciężar na żerdzi i zaczął ją sapiąc wyciągać. Ludzie rzucili się pomóc, na brzeg wyciągnęli blade ciało chmarnika. Wszyscy ściągnęli nakrycie głowy, klęknęli i zaczęli odmawiać modlitwę za zmarłych.
- Odwrócić go na bok i stuknąć w plecy, żeby się upewnić czy jakieś złe z wody się duszy nie czepiło.
Ludzie nie znali zwyczajów inkwizycji, ale opat drgnął zdziwiony i zmarszczywszy brwi zerknął na prowadzącego próbę. Jeden z pomocników zakonnika wykonał polecenie, z ust chmarnika wylała się woda. Ludzie się przeżegnali odruchowo ją biorąc za wodnika lub inne złe z rzeki.
- Teraz go pochowamy jak przystoi na cmentarzu - zakonnik wydał kolejne polecenie- ale nie zwlekajcie, do wieczora ma być w ziemi, a na grobie czosnek połóżcie na wszelki wypadek. Tylko żeby mi po nocy nikt nie próbował robić mi żadnych pogańskich prób z kołkami i obcinaniem głowy.
Usłyszał krzyk orlika w górze. Zerknął w niebo.
- To dobra wróżba dla ciebie chmarniku. Czy będziesz żył jak cię odkopię w nocy? - pomyślał.
Ludzie delikatnie ułożyli zwłoki na wozie i ten poturlał się do wsi.

piątek, 4 września 2009

Monastyr


Szedł wąską ścieżyną w górach. Słońce przyjemnie grzało w plecy, oddychał z trudem, zapowiadało się na burzę. Intensywny zapach kwiatów polnych wiercił w nosie, upał sprawił, że wyroiły się mrówki i wokół pełno było skrzydlatych królowych, które z niewiadomych przyczyn przyciągał pot na twarzy chmarnika. Jakkolwiek uciążliwe były owady nie przeszkadzały mu podziwiać widoków. Zawsze na szczycie góry miał pragnienie zostać tu na zawsze, daleko od ludzkich problemów i trosk życia codziennego. Spoglądając w doliny z góry nabierał dystansu, ale i tęsknoty by wracać tu ciągle. Westchnął. Przydałoby się chociaż troszeczkę wiatru, zaraz zniknęły by mrówki i nie byłoby tak gorąco. Wiatru nie było, ale za to dostał w twarz i to na jawie. Momentalnie odzyskał przytomność widzenia, a sen prysł jak wiele przed nim. Jednak był skuty kajdanami w więzieniu, a wielki osiłek z uśmiechem pełnym zadowolenia wznosił rękę do kolejnego uderzenia.
- Starczy! - stanowczy głos zakonnika zatrzymał rękę pomocnika - nie lubię niczemu nie służącej przemocy - pomocnik kiwnął głową potulnie i się wycofał.
- Na ognisko zapraszaliście jutro - powiedział z wyrzutem chmarnik.
Zakonnik spojrzał na niego uważnie z ukosa.
- Nie kpijcie ! Jutro nie ognisko, a rożen ma być. - odgryzł się zakonnik.
- No tak, nawet barana już macie podduszonego - tym razem wykazał się samokrytyką.
- Widziałeś kiedyś człowieka płonącego na stosie?
- Nigdy.
- Straszna to śmierć. Jakbyś miał pieniądze mógłbyś się okupić katu. Ogłuszyłby cię sprytnie gdzieś po drodze lub nawet nożem dźgnął - pomocnik się wyszczerzył.
- Pieniądze mi wszystkie chłopi zabrali.
- Oni przysięgają, że w karczmie przetraciłeś. Nieważne. Nie masz więc przyjdzie ci spłonąć. Na Wisielniku już stosik urychtowany. Chyba że.... - zawiesił głos jak w teatrze co go kiedyś chmarnik widział na rynku w Lisku.
- Chyba że co? - wykazał zainteresowanie wychodzącą propozycją.
- Jest pewna grupa, która ma już serdecznie dość opata i jego wyczynów. Bo musisz wiedzieć, że nie jest to pierwszy raz. Nie ważne ile razy wcześniej i gdzie. Ważne, że są ludzie, którzy mają go dość.
- Aha, i ty do nich należysz, a o tych dobrych ludziach nie wie biskup - wykazał się domyślnością chmarnik.
- Zgadza się. Wiem o czym myślisz. Nie chcemy się pozbyć biskupa. To świętobliwy człowiek, ma tylko jedną słabość i chcemy żebyś tą słabość usunął.
- Dlaczego nie wynajeliście nikogo wcześniej. Sztylet, trucizna lub z łuku z daleka - podsunął chmarnik.
- Nie godzi się nam płacić za zabójstwo - logika zakonnika nie bardzo przemawiała do rozsądku zakutego w kajdany - opat jakby coś przeczuwał, bo się strzeże, ponoć nosi nawet kolczugę pod habitem. Zostaje ktoś kto może uderzyć z dużej nawet odległości. Ty się nadajesz doskonale. Nikt nawet nie będzie winił nas.
- Rozumiem, że za to będę miał darowane wszelkie winy - chmarnik postanowił się targować.
- Nie mogę cię ot tak uniewinnić. Zrobimy to inaczej. Zarządzę próbę wody. Wiesz na czym to polega. Na pewno znasz zioła co pozwolą ci wyjść z takiej próby cało. Ciało się wyłowi. Dokonamy sakramentalnego pochówku. A w nocy cię wykopiemy. Wtedy się odwdzięczysz.
- Uhm, a co mi przeszkodzi się nie odwdzięczyć? - chmarnik się uśmiechnął najnieuczciwiej jak umiał.
- Legendy o tobie opowiadają. Uczciwy jesteś ponad miarę. Poza tym, teraz będą jeszcze większe opowiadali, żeś uciekł ze stosu i przetrwał próbę wody i z martwych wstałeś. Ludkowie lubią takie opowieści. Nikt cię nie tknie.
- Podoba mi się ta wizja. Nie wspomniałeś, że możesz nasłać na mnie tego osiłka z nożem.
Zakonnik wyszczerzony od ucha do ucha wzruszył ramionami.
- Jak go zabijesz? Mogłoby być piorunem, to się wieść rozpuści, że kara boska.
- Tym bardziej, że nosi kolczugę, więc uderzenie będzie niewątpliwie celne.
- Doszliśmy do zgody więc?
- Tak.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Monastyr


Obudziło go ciche skrobanie w ścianę szopy. Początkowo sądził, że pies szuka kości zakopanych pod budynkiem, ale dźwięki były zbyt rytmiczne i jakby zamierzone, by pochodziły od zwierzęcia.
- Kto tam? Czego chcesz? – wyszeptał chmarnik.
- To ja – poznał głos dziadunia – uratowaliście mnie wczoraj przed piekielnym capem.
- Pamiętam. Was pewnie tak głowa nie boli jak mnie.
- Nie moja to wina, że was pojmali. Znaczy, ja im nie pomogłem, ale winny się czuję, bo was zaciągnąłem do karczmy.
- Zaraz zaciągnąłem. Do karczmy to mnie nigdy nie trzeba było zaciągać, zawsze chętnie sam chodziłem.
- Wiecie co dla was planują? – dziadunio przeszedł do sedna sprawy.
- Wiem, chwalili się tym głośno.
- Teraz wam nie mogę pomóc, bo się szybko połapią jak zaczną deski w szopie trzeszczeć, ale żebyście wiedzieli, że macie tu przychylnych ludzi i przy najbliższej okazji znajdziecie pomoc.
- Dziękuję wam, oby nie była potrzebna, może się sam jakoś wywinę. Nie mniej jednak czuwajcie. – chmarnik nie był taki pewien czy dałby radę się sam wywinąć tak łatwo.
- Ponoć jedzie wysłannik biskupa, ludzie gadają, że strasznie zawzięty na zabobony, lubi palić czarownice i takie tam.
- Nie mogę się doczekać aż go poznam – chmarnik zakpił – a od podpalania to miałem być ja. Ktoś nadchodzi. Uchodźcie!
Cisza. Dziadunio musiał zostać przez kogoś wcześniej ostrzeżony. Chmarnik nasłuchiwał kroków, drzwi się otworzyły. Weszło trzech chłopów obwieszonych krzyżykami i czosnkiem, dwóch chwyciło go mocno a trzeci wlał mu w gardło pół butelki śliwowicy. Chmarnik byłby zachwycony gdyby nie okoliczności, bo trunek był przedni. Gdy zobaczyli, że ma całkiem przytomny wzrok wlali pozostałe pół butelki w gardło związanego. Postanowił nie stawiać oporu i udawać już nieco zamroczonego, mężczyźni zadowoleni z efektu, wyszli na moment z szopy by zaraz wrócić z dwoma babami. Rozwiązali chmarnika i siłą postawili na nogi, rozebrali do naga i ubrali w szmaty, które przyniosły kobiety, te zaraz się zakrzątnęły koło niego i po chwili wyglądał jak baba z wioski. Oczywiście nie był tak urodziwy jak dzierlatki na zabawie wiejskiej, ale w ciemnej szopie w bezksiężycową noc pijanemu chłopu odróżnienie przebranego chmarnika od dzierlatki sprawiło by tyle trudności co przekonanie swojej żony, że nie tknie już w życiu okowity. Wyprowadzili go z szopy, umyślnie zataczał się po całej drodze, tak że musieli go trzymać pod ręce, bo nie chciał być znowu związany, dopiero niedawno odzyskał całą władzę w zdrętwiałych kończynach. Prowadzili go chwilę, by w końcu wsadzić na wóz z sianem, który ruszył raźno jak tylko woźnica zaciął konia batem. Czuł już, że zaczyna trzeźwieć, gdy zatrzymali wóz i znowu wlali w niego trochę śliwowicy, widać podróż miała jeszcze trochę potrwać, a oni nie chcieli żeby stawiał opór. Musiał zasnąć, bo gdy się obudził było późne popołudnie. Wóz zatrzymał się w lesie przy grupce ludzi, zobaczył, że są to głównie młode kobiety. Postawiono go na nogi i wepchnięto w grupę dziewuch, tam dwie roślejsze chwyciły go pod pachy i cała gromadka ruszyła. Zaczynało się zmierzchać, gdy znaleźli się pod murami klasztoru, widać plan uwzględniał, że szanse na rozpoznanie go w tej grupce są mniejsze o zmierzchu. Jedna z dziewek zastukała do bramy.
- Kto tam? – głos odźwiernego był wyraźnie młody.
- My z wioski na nauki i rekolekcje – kilka dzierlatek się wyrwało nierówno z wyjaśnieniem.
- Aa tak tak… - radosny głos odźwiernego nie miał nic wspólnego z rozpamiętywaniem śmierci, która czeka każdego.
Drzwi się otworzyły i cała grupka nie niepokojona weszła za mury. Widać były tu nie pierwszy raz, bo od razu skierowały się do niedalekiego budynku. Tam położyły chmarnika na łóżku uprzednio wlawszy w niego jeszcze śliwowicy tak, że znowu zasnął, a same zaczęły się szykować i to na pewno nie na modły.
Obudziło go chluśnięcie wiadra wody w twarz. Nawet pomogło, bo go okropnie łupało w potylicy po tym wlewaniu wódki w niego cały poprzedni dzień. Może by nawet podziękował i podał rękę, ale ręce miał przykute do ściany łańcuchami, tak sam łańcuch miał na nogach i szyi. Powoli odzyskał ostrość widzenia, przed nim stał osiłek z pustym wiadrem w dłoni, a jego twarz wykrzywiał uśmiech. Za nim natomiast stał człowiek, który najwyraźniej nie bawił się takimi krotochwilami. Zresztą jego wzrok wskazywał, że niewiele rzeczy w życiu go bawiło. Nosił szatę zakonną, przewiązany był sznurem zakończonym drewnianym krzyżem, ręce trzymał schowane w rękawach, choć nie było zimno. Jednakże to jego wzrok zwracał uwagę najbardziej, chmarnik pomyślał, że bardziej zimnego chyba nie widział w życiu.
- Witaj synu! – treści słów zakonnika przeczył ton, tak samo lodowaty jak wzrok.
- Witajcie – chmarnik czekał jak się rozwinie rozmowa.
- Jesteś ponoć czarownikiem, który twierdzi, że może pogodą władać? – patrzył uważnie, by wykryć ewentualne kłamstwo.
- W tych stronach tacy ludzi są chmarnikami zwani i nie ma to nic wspólnego z czarami – nie zamierzał zaprzeczać, choćby tylko dlatego, że na pewno znajdą świadków, co by zeznali inaczej.
- Więc nie zaprzeczasz? – zakonnik niemalże nie potrafił ukryć zdziwienia – wiesz co ci grozi za takie czary? Tortury nie będą więc koniecznie – osiłek za zakonnikiem był wyraźnie rozczarowany jak dziecko, któremu się zepsuła zabawka – mój pomocnik będzie niepocieszony.
- Nie i tak, w tej kolejności – chmarnik patrzył mu odważnie prosto w oczy – bardzo mi przykro, że nie będzie tortur, odbijecie to sobie następnym razem.
- Ponoć pozbawiałeś ludzi życia za pomocą pioruna czy wiatru ?
- Miejscowi takiego człowieka nazywają propastnykiem, bo za pomocą żywiołów karze złych ludzi - znowu spokojnie wyjaśnił zakonnikowi.
- Znam miejscowe wierzenia i zwyczaje synu – inkwizytor drgnął.
- Co chcecie ze mną zrobić?
- Przyznałeś się, więc zostaje tylko jedno. Stos.
- A zakonnicy? Dziewki? Też ich spalicie?
- Nie mogę palić dziesiątków, zrobię się zbyt sławny. Braciszkowie pobłądzili. Rok postu dobrze im zrobi. Dziewki się szybko za mąż wyda, najlepiej do innych wsi.
- A opat?
- Cóż…. Jego się przeniesie.
- Krewny biskupa? – chmarnik wykazał się domyślnością.
- Tak gadają. W każdym razie jest nietykalny.
- To znaczy ja mam być kozłem ofiarnym?
- Ktoś musi. Jak już mówiłem nie mogę spalić braciszków i dziewek, bo ten proces zrobi się za sławny i głośny, a tego opatowi nie trzeba. Zostajesz ty synu. Trochę o tym pogadają i zapomną. Idę przesłuchać świadków, żeby było urzędowo, jutro wydam wyrok. Stos.
Osiłek zatarł ręce i wyszczerzył zęby, a raczej to, co z nich zostało.

środa, 22 lipca 2009

Monastyr


W ustach miał smak stęchłej ziemi a w nozdrzach czuł jej intensywny zapach. Nic dziwnego. Leżał twarzą na klepisku z otwartymi ustami. Splunął. Poczuł pulsujący ból głowy rozchodzący się od potylicy do czoła. W tym też nie było nic dziwnego, poprzedniego dnia wypili sporo z dziadkiem, a popijanie okowity piwem widać nie było najlepszym pomysłem. Jedyne co go zdziwiło to, że nie pamiętał jak się znalazł w tym ciemnym pomieszczeniu. Wzrok powoli się przyzwyczaił do nikłego światła wpadającego przez szczeliny miedzy deskami. Chciał usiąść i nie udało mu się, ale nie dlatego, że dalej odczuwał skutki picia dnia poprzedniego. Był związany w kabłąk do trzonka od motyki. Teraz dopiero poczuł jak ma wykręcone ręce. Spróbował jeszcze raz się podnieść, udało się, usiadł i się rozejrzał. Znajdował się w jakiejś szopie, kompletnie pustej jeśli nie licząc ogromnej ilości ziół rozwieszonych na ścianach. Wytarł rękawem nos i teraz poczuł ich intensywny zapach, głowa znowu zabolała. Rozpoznał dziurawiec, kozieradkę, bylicę i parę innych. Widać zgromadzono tu wszystkie zioła z okolicznych pól. Tylko po co, lepiej je suszyć na strychu lub na słońcu. Spróbował sobie przypomnieć, czy zapłacił karczmarzowi, ale nawet gdyby nie zapłacił to naród wybrany nie postępował tak brutalnie z dłużnikami. I jeszcze te zioła na ścianach. Zastanowił się, rozglądał się na ile mógł wykręcić głowę, przy drzwiach zobaczył skobek. Przeturlał się bliżej, zajrzał i zobaczył mleko w środku, dużo mleka. Teraz już wiedział o co chodzi, ale przemyśli to później, najważniejsze było podleczyć kac. Ścisnął skobek stopami i włożył go miedzy dłonie, powoli, powolutku zaczął się odginać na plecy, strumień chłodnego mleka popłynął mu niemalże wprost do ust. Przełykał nie zwracając na nieznośny ból głowy. Czuł jak zimny płyn spływa w głąb trzewi, ochładza krew, która wypchnięta przez serce wraca do głowy i przynosi ulgę. Mleko się skończyło. Wrócił do poprzedniej pozycji, oblizał usta, teraz by coś zjadł. Poturlał się bliżej drzwi i spróbował ramieniem stuknąć w deski, głową nie bardzo miał ochotę, chociaż ona była najbardziej ruchliwa w tym momencie. Cisza. Spróbował jeszcze raz. Drzwi się powoli uchyliły i zobaczył w nich głowę chłopa, który mu zlecił zamach na zakonników. Szybko zatrzasnął drzwi z powrotem. Długo musiał czekać zanim się otworzyły ponownie, tym razem zobaczył zleceniodawców w całej okazałości. I znowu przedstawiali oryginalny widok, każdy z nich miał czerwone spodnie, wianek z różnych ziół na głowie, łańcuch z czosnku na szyi a w ręku dzierżyli krzyż, a właściwie to dwa, jeden katolicki a drugi prawosławny. Tak na wszelki wypadek.
Weszli do szopy. Dwóch z nich go odciągnęło od drzwi uprzednio się przeżegnawszy i po trzykrotnym splunięciu przez ramię. Trzeci zajrzał do skobka, by za chwilę z przerażeniem popatrzeć na chmarnika.
- Gdzie mleko? – wyszeptał jakby bał się, że ktoś podsłuchuje.
- Pić mi się chciało to wypiłem – chmarnik wyszczerzył zęby. Wiedział, że mleko miało im pomóc stwierdzić, czy próbował czarów. Skiśnięte świadczyłoby o próbie rzucenia uroku. Jakby zioła na ścianach mające niby blokować uroki nie zadziałały. Co więcej każdy z nich był zabezpieczony na wszelkie możliwe sposoby przed urokami, wszelkie ludowe sposoby. Tyle, że chmarnik nie musiał rzucać uroków, mógł tą szopę podpalić piorunem w każdej chwili, ale sam by spłonął, o wiele lepszym pomysłem było użycie kulistego i zabicie chłopów jednego po drugim, ale najpierw chciał się dowiedzieć o co chodzi. Czekał.
-Mleka, a chyżo tam! – krzyknął w stronę drzwi.
- Chleba i sera! – poprawił chmarnik tym samym tonem.
-Zaraz ci się odechce krotochwili – wyszeptał chłop – wiesz po co tu jesteś?
- Ano chyba w gościnie u was, bo mi robotę zleciliście – chmarnika nie opuszczał dobry humor mimo niewygodnej pozycji. Chciał ich sprowokować do wyjaśnień.
- Bo niby miało być tak, że klasztor podpalisz nie?
- Ano chyba jakoś tak, ale znaleźliście widać jakiś jeszcze tańszy sposób……..
- Ano znaleźliśmy. Jakby się klasztor spalił to kto go odbuduje. Biskup przecież na to nie da …… To my se wymyślili, że sprowadzimy inkwizytora na największego chmarnika w Bieszczadzie, który się ukrył w klasztorze…… a inkwizytor przy okazji zobaczy jak się to prowadzą zakonnicy. Spali się chmarnika i paru braciszków, to się reszta uspokoi i wezmą się za modły i robotę w polu.
- Ale żeście to sprytnie wymyślili – chmarnik aż cmoknął z podziwu – i to ja jestem tym sławnym chmarnikiem?
- No tak, przecież dziady proszalne o was gadają na każdym jarmarku – stary wyszczerzył zęby po raz pierwszy – a taki sławny i dał się złapać chłopom ni mniej ni więcej tylko z Puździaczy. He he. Bo tak się nasza wieś nazywa. Kiepsko to będzie dalej wyglądało w opowieściach dziadów. Jakoś tak mało uroczyście. He he.
- To skąd pochodzicie wasza sprawa, czy z pu czy pi? – chłop wyraźnie poczerwieniał na te słowa, ale nie ruszył się z miejsca – a czym żeście mnie spoili? Dziadek wam pomógł?
- A gdzie tam. On stary i głupi, ciągle gada o jakimś capie. Czekaliśmy w każdej karczmie przy trakcie do klasztoru. A że długo siedzieliście to sprawa tym łatwiejsza była. Jak już sporo wypiliście daliśmy ziół na sen, że nie wyczuliście dziwna sprawa, ponoć macie nos do tego?
- Może wyczułem, może nie – pewnie że nie wyczuł, po litrze już nic nie czuł, chyba że go w tyłek kłuło, ale się nie zamierzał przyznawać- a teraz mi powiedzcie jak mnie zamierzacie wprowadzić do klasztoru?
- To też wymyśliliśmy – chłop był wyraźnie dumny – przebierzemy cię za dzierlatkę i pójdziesz wieczorem na modły, he he – stary zarechotał
- Dzierlatkę powiadacie, kulawą i szpetną? – zakpił chmarnik – widać wasi braciszkowie nie bardzo przebierają, albo u was w wiosce same takie…….
Stary się zamachnął na odlew, ale w porę się opamiętał, może dlatego, że się bał, a może dlatego, że krzyżami chciał uderzyć leżącego.
- Skobek przybić do ściany gwoździem i nalać mleka. Teraz spróbuj się napić. Słabszy będziesz, mniej będziesz się stawiał i dowcip się przytępi. A jak nie to się ci skróci łapki – stary pokazał przez otwarte drzwi pniak z wbitą siekierą.
- Mi tam łapki niepotrzebne do pracy tak jak wam śnieg do żniw – chmarnik rzucił groźbę od niechcenia i stary zbladł. Przeżegnał się i wyszli.
Chmarnik się zamyślił. Z jednej strony sytuacja wydawała się nie do pozazdroszczenia. Groźba spotkania inkwizytora co zechce torturować i palić na stosie, a może wcześniej spławiać. W sumie nic nie stało na przeszkodzie by sięgnąć do sił natury, jego zdolności nie miały nic wspólnego z urokami więc stosowane przez chłopów środki nie mogły uniemożliwić mu korzystanie z nich. Tyle, że te władanie pogodą nie mogło rozwiązać mu więzów, a zabicie chłopów mogło tylko sprawić, że reszta postanowi spalić szopę wraz nim. Postanowił czekać.

piątek, 26 czerwca 2009

Monastyr


Chmarnik powoli zbliżał się do wsi. Nie śpieszył się, nigdy się nie śpieszył, a szczególnie, gdy wchodził do obcej wsi. Nie bał się psów, które miały do niego taki sam stosunek jak on do nich. Miał je tam, gdzie niedawno spotkany chłop kleszcza w zeszłym roku. Nie wiedzieć czemu psy nie lubiły go, ale też się bały i unikały jak mogły. Gdy się pojawiał we wsi, psy znikały. Natomiast był dyskretnie obserwowany przez mieszkańców, szczególnie tych starszych, co już niejedno w życiu widzieli. Bez trudu odgadywali jego zajęcie i próbowali trzymać wszędobylskie dzieciaki z daleko od niego. Szedł powoli, nie chciał, żeby później gadali, że sfrunął kominem. I tak często się trafiał jakiś, co był gotów przysięgać, że widział jak chmarnik lądował na miotle na pobliskiej łące. Nie dziwiło go nawet, że okoliczne pola były puste, poprzedniej nocy była niesamowita ulewa. Co prawda nie miał z tym nic wspólnego, ale podziwiał siły przyrody bez zazdrości zawodowej. Teraz też pogoda nie zachęcała do przebywania na zewnątrz, wiał porywisty wiatr, który przeganiał kłębiące się chmury po niebie, jak pastuszkowie konie na wieczorne pojenie. Czuł, że jeszcze w nocy będzie ulewa, by rano wyszło słońce na bezchmurne niebo. Nagle z krzaków dało się słyszeć beczenie kóz. Na drogę najpierw wyskoczył kozioł, chmarnik stanął niepewny, takich spotkań nie lubiał. Kozioł obrócił głowę w stronę krzaków. Zameczał. Z krzaków wyskoczyły młode koźlęta i koza. I całe stadko nie oglądając się na stojącego człowieka ruszyło do wsi. Chmarnik już miał ruszyć za nimi, gdy usłyszał łamanie z krzaków, z których z impetem wypadł na drogę staruszek. Właściwie to wyglądało jakby stamtąd wyleciał lub został wyrzucony, a że temu towarzyszył przeraźliwy okrzyk bólu, wrażenie było dosyć rzeczywiste. Przewrócił się na drodze, by zaraz szybko się poderwać i już miał puścić się pędem do wsi, gdy zobaczył chmarnika.
- Panie ratujcie! Kozioł mnie bodzie! - w jego oczach był paniczny lęk - o widzicie z krzaków cap wyskoczył taki czarny cały.
O ile wcześniej chmarnik i może miał niedomknięte usta nie wiadomo czy ze zdziwienia czy ze zmęczenia to teraz rozdziawił je na całość szerokość bowiem z krzaków nie wyskoczył ani kozioł ani czarny ani rogaty. Jednym słowem nic.
- No jak to panie! Nie widzicie na drodze piekielnik stoi! Ratujcie! - staruszek pokazywał palcem na drogę.
Mocną mają okowitę w tej wiosce. Chmarnik już się ucieszył na samą myśl. A może chleba się najadl ze sporyszem, ale wtedy inne by miał oczy. Dużo rzeczy mógł zjeść, a czym popić, pewnie tym co zwykle.
- Coście dziadku jedli... - urwał wpół bo dziadka coś podrzuciło w bok, jakby oberwal w biodro czymś dużym. Tylko, że nic nie widział na drodze. Chmarnik przetarł oczy kułakiem i znowu rozdziawił usta - Ki diabeł!
- No diabeł, bies, boruta! - rozdarł się dziadek - Pomożecie czy nie?
Chmarnik niewiele myśląc zamachnął się kosturem i uderzył w okrąg wkoło siebie na wysokości bioder. Trafił. Poczuł opór. Poprawił na odlew. Znowu wziął zamach patrząc, gdzie zwrócone są oczy dziadka. Znowu trafił i znowu poprawił na odlew.
- O! Ucieka! Stanął! - dziadek początkowo ucieszony, teraz schował się za chmarnika, a ten pogroził kosturem capowi, którego nie widział. Niesamowite uczucie - pomyślał.
- A teraz ucieka! Ty chędożony.......- dziadek popisał się znajomością słów za które pop dawał solidną pokutę - A wam panie dziękuję! Ciągle go spotykam a nikt we wsi mi nie wierzy. Gadają, żebym przestał chlać. A to niby skąd się wzięło?
Dziadek spuścił spodnie pokazując potężne siniaki na udach i pośladkach.
- Hmm, może żeście się po pijaku przewrócili - podsunął chmarnik.
- No tak też gadają, ale żeście mnie zratowali, to wam wybaczę - dziadek wykazał się wspaniałomyślnością - chodźcie na wódkę do karczmy. Dużo wam winien jestem?
- Nic. Umowy nie było żadnej, zwykła pomoc na drodze, ale napić się mogę. - Chmarnik był zadowolony z zawartej znajomości.
- To chodźcie - dziadek wskazał na wieść palcem - ale ten wasz kijaszek to jakiś niezwyczajny, bo wiecie ja już próbowałem się bronić pałami, ale się zawsze łamały, a ten jak z żelaza.
- Bo wiecie nie chodzi z czego jest broń, ale kto ją robił i kto ją w garści trzyma.
- Prawdę gadacie, wyście przecież ten sławny chmarnik - dziadek wykazał się znajomością plotek - nie gniewajcie się, ale kalectwo was zdradza.
- Nie gniewam się. Wiem. - chmarnik umilkł.
Dziadkowi jakby niesmak było, że się tak wyrwał, więc też milczał. Uszli tak kawałek.
- Wiecie, że to czart szuka do was przystępu. Może chce was w pijanym widzie na gałąź ze sznurem zaprowadzić. - chmarnik ostrzegł dziadka - ale jest na to rada.
- Tak wiem. Nie pić - dziadek na szczęśliwego nie wyglądał.
- Nie, nie to! - chmarnik zachichotał - jest sposób, ale tym razem to was będzie kosztować pieniądze, a nie kolację.
- Kolację - dziadek otworzył gębę ze zdziwienia, ale nie zdążył jej domknąć bo chmarnik go pchnął otwierając nim drzwi do karczmy.

środa, 27 maja 2009

Monastyr


Ciężko było się żegnać i jemu i jej, dziecko też rączki wyciągało i kusiło łzami w oczach by został. Rozsądek jednak podpowiadał, że czas w drogę, zresztą obiecał, a jakiś honor zawodowy trzeba mieć, przekonywał sam siebie. Przez te pożegnania nie wyruszył wczesnym rankiem jak chciał, ale bliżej południa. Dzień był paskudny, zimny i dżdżysty, w sam raz na daleką podróż. Nikogo na drodze i lżej iść niż w upalny dzień, byle tylko nie lało się na głowę. Nie tęsknił za ludzkim towarzystwem na drodze, jego podwieźć i tak nikt nigdy nie chciał, zbójców się nie bał, to raczej oni go unikali jak trędowatego. Co innego zwierzęta, jedną przygodę już miał, wyjątkowo pechową. Z tego wszystkiego to deszcz leją cy się za kołnierz był najgorszy, ale dotychczas jedynie czasami mżyło. Droga była kamienista, tyle że usiana kałużami, więc szedł zygzakiem. Powoli piął się pod górę, by za chwilę wejść w las.
- Stój! Poczekaj! - głos starczy, dychawiczny zabrzmiał z niedalekiego krzaka. Z zarośli wychylił głowę dziad, zaniedbany jak to tylko możliwe. Długie strąki włosów i brody niemytych od wielu dni wisiały mu na ramionach i piersi. Ubranie nie dość, że polatane jak to tylko możliwe, to jeszcze było już dziurawe w wielu nowych miejscach. Przez plecy miał przewieszoną torbę, a w ręku dzierżył kostur. Wypisz wymaluj dziad.
- Czego chcecie dziadku? - starał się być miły.
- Bo taka sprawa jest, wiecie. Ja się boję przez ten las sam iść, bo tam ponoć straszy. I tak czekam na kogoś, zawsze raźniej w kupie. - dziad nie owijał w bawełnę.
- A że ja kulawy jestem to i uciec wam będzie łatwiej nie? - chmarnik wykazał się domyślnością.
- Skoro tak mówicie.... - dziad ze śmiechu mało się śliną nie zaksztusił.
- Dobra, dobra. Chodźcie. Czasu szkoda, bo nas jeszcze w tym lesie mrok zastanie.
Dziad spojrzał na chmarnika i uśmiech mu zamarł na twarzy. Ruszył za nim lekko zgarbiony jakby krok lub dwa lekko z tyłu. Ale nie wytrzymał długo z własnymi myślami i zaczął:
- Skąd idziecie?
- Stamtąd - chmarnik wskazał palcem za siebie.
- Aha. To myślę, że tam - dziad wskazał palcem przed siebie.
- No Bóg wam bystrości nie poskąpił - zakpił chmarnik - lepiej gadajcie co to w tym lesie straszy? Rusałki chłopów pijanych na pokusę wiodą, rano ich głowa boli, bo jakby co mogli to by co innego bolało - kpił ciągle chmarnik.
- Nie kpijcie. I ja widziałem i inni opowiadali. Ponoć kiedyś tu bitwa była, nasi wygrali, ale kniaź kazał tutaj wszystkich jeńców stracić. Niewierni byli, to ich dusze się po tym lesie plączą teraz zawieszone jakby nieumarłe. Ludzie gadają, że kto z drogi zejdzie to życie traci w tym lesie. Razu jednego jak sam szedłem, stanąłem za potrzebą. Nijak mi było sikać na drodze, to tak z boku bliżej krzaka i wtedy.....
coś na mnie białego skoczyło, tyle co zdążyłem odskoczyć na drogę. Ale spodnie cale zalałem. Śmiejcie się, oby was to nigdy nie spotkało.
- Mi to nie grozi. Anim strachliwy ani pod wiatr nie leję - chmarnik miał coraz lepszy i bardziej zjadliwy humor. Dziad zamilkł. Chwilę szli w milczeniu. Mgła jak to mgła, w lesie zgęstniała, przesłoniła już drogę, tak że widoczność była na kilka metrów. Na domiar złego, znowu zaczęło mżyć.
-Upiorna pogoda, jak coś w tym lesie straszy to ma szansę jak nigdy - pomyślał chmarnik. Ale uszli już spory kawałek i nic się nie działo.
- Zapalicie? - dziad długo milczeć widać nie umiał, wyciągnął rękę z papierosem.
- A dajcie - chmarnik miał swoje, ale co miał cudzego nie spróbować.
Zapalili. Dym był jakiś taki osobliwy w zapachu. Chmarnik skądś znał ten zapach, ale nie mógł sobie uświadomić skąd.
- Łykniecie? - w rękach dziada pojawiła się flaszka.
Zanim się chmarnik zdążył opowiedzieć, już przechylał butelkę i pociągnął sobie solidnie. Zaciągnął się papierosem, dym wypełnił płuca, zrobiło mu się ciepło i tak błogo i leniwie. Chętnie by sobie siadł. Coś mu nie pasowało. Dziad zaczął jakąś opowieść o dziewkach na jagodach, które spotkał zeszłego roku. Jego głos dobiegał teraz jakby z oddali. Chmarnik zgasił papierosa po kryjomu i schował w kieszeń. Zaciągnął się wilgotnym powietrzem, które przyjemnie wypełniło płuca i schłodziło piersi.
- O spaliliście! Tak szybko! Chcecie jeszcze jednego? - zdziwienie dziada nie było udawane.
- A dajcie - chmarnik palić nie zamierzał, znaczy zapalił papierosa, ale tylko trzymał w ustach udając, że się zaciąga. Dziad i tak nie zwracał uwagi, bardziej pochłonięty opowieścią z rzadka tylko zerkając czy się papieros nie kończy chmarnikowi. Co chwila też proponował łyk napitku, czego chmarnik nie odmawiał również udając, że pociąga. Mimo, że się pilnował dalej go mroczyło, ale i tak się już czuł lepiej niż przy pierwszym papierosie. Zauważył przy drodze rosnący na poboczu czosnek niedźwiedzi, udał że się potknął o kamień i łapiąc równowagę zerwał główkę i wsadził za pazuchę.
- Oj coś was ściąga na pobocze. Łyknijcie dla równego chodu. - dziad wykazał się humorem. Chmarnik znowu udał, że pociąga łyk.
- Czy ta droga nie była kamienista na początku? - przez to jak go mroczyło i jak cały czas zerkał kątem oka na dziada nie zauważył jak gdzieś w lesie skręcili w jakąś boczną drogę.
- Eeee zdaje się wam, ta sama droga cały czas - dziad pociągnął łyk.
- Pewnie macie rację, wyście już tędy chodzili. - chmarnik udał, że jest uspokojony.
Droga schodziła teraz ostro w dół do doliny, z gęstniejącej mgły przebijał gdzieś szum strumienia. Nagle droga się urwała na brzegu bagna.
- Ki diabeł? - chmarnik rzadko kiedy w życiu bywał taki zdziwiowony. Poczuł, że ręce dziada zaciskają się na jego ramionach popychając go ku zielonej toni. Odwrócił się gwałtownie odpychając ręce od siebie. Na przeciwko zobaczył tą samą postać, którą spotkał przed lasem, tylko oczy były jakieś inne, błyszczące i czaiło się w nich coś złego. Skóra stała się blada, a wargi sine, na nich zaś błąkał się zwycięski uśmiech.
- Pójdź ze mną - to już nie ten głos dziada. Ten był hipnotyzujący, coś pomiędzy prośbą i rozkazem. Chmarnik wiedział, że gdyby był bardziej odurzony, nie miałby najmniejszych szans. Wykonał znak krzyża zamaszysty jak tylko mógł. Uśmiech z twarzy istoty znikł. Pojawił się wyraz wściekłości, bo zrozumiała, że nie ma władzy nad człowiekiem takiej, jak sobie zamierzyła. Rzuciła się do przodu chwytając za ubranie na piersiach chmarnika, materiał puścił ukazując rozgniecioną główkę czosnku. Z piersi strzygi wyrwał się ryk, puściła człowieka i cofnęła się parę kroków skurczona do ziemi, wyglądało jakby sok z czosnku opryskał jej twarz. Nagle ryk zmienił się w wycie, by przejść znowu w śmiech dziki i niepohamowany. Podniosła gwałtownie głowę ukazując imponujące kły w dzikim śmiechu. Odtrąciła chmarnika i skoczyła w wodę. Śmiech zamilkł nagle. Las ucichł. Chmarnik wytrzeźwiał w jednej chwili. Szybko ruszył drogą z powrotem. Sam nie wiedział kiedy znalazł się z powrotem na drodze głównej i kiedy go ta wyprowadziła za las. Stanął. Zobaczył furmankę. Gdy podjechała bliżej chłop na wozie nie wytrzymał:
- Samiście panie przez gruszkowy las szli?
- Zaraz sami? zaraz sami? Ale gruszek to tam nie ma, posadzić musicie - chyba nie do końca go odurzenie puściło.
Chłop się przeżegnał i pognał konia batem.
Chmarnik wsadził ręce w kieszenie, poczuł, że ma jeszcze papierosy. Wyciągnął wszystkie, rozdarł papier. Teraz zrozumiał skąd zna ten zapach, to była lulecznica. Miał szczęście, że podstęp nie był bardziej wyrafinowany.

piątek, 22 maja 2009

Monastyr


Chmarnik wpatrywał się przez przymrużone oczy w słońce prześwitujące pomiędzy liśćmi. Upalny dzień był nie do zniesienia, dlatego siedział pod drzewem rozkoszując się zimnym piwem. Wystarczająco daleko od domu znachorki, by nie być zaczepianym przez malca, którego jej oddał pod opiekę. Choć lubił go bardzo i ją też, chciał mieć chwilkę spokoju, musiał przemyśleć pewne sprawy. A leniwy nastrój upalnego dnia się świetnie do tego nadawał. Każdy kolejny łyk zimnego piwa chłodził nie tylko piersi wypełnione gorącym powietrzem napływającym od łąk, ale też w przedziwny sposób ochładzał głowę pokrytą potem. Rozkoszował się chwilą, bo wiedział że wiele mu już ich nie przyjdzie spędzić w tym jakże gościnnym domu. Musiał odejść, zaoszczędzone pieniądze się kończyły, znachorka namawiała go by został, ale wiedział, że ani on nie umiałby osiąść w jednym miejscu, a ni że sielanka by trwała długo. Jakkolwiek był przekonany, że będzie tu częstym gościem. Nocami słyszał wycie wilka. Wiedział, że nie tylko on chce wiedzieć jak będzie wzrastał chłopiec i czy znachorka nie będzie potrzebowała wsparcia, chociażby materialnego. Ciężko będzie wyruszyć, ale tak musi, ciągle odwlekał ten moment. Usłyszał męskie głosy od chałupy. Na ścieżce zobaczył chłopów zbliżających się w jego stronę. Było ich trzech ubranych w odświętne stroje, ale bez przepychu, zwykli mieszkańcy tych stron. Ożywili się gdy go zobaczyli, ale rozmowa umilkła. Stanęli dwa kroki od niego i otoczyli go półkolem. Popatrzyli po sobie niepewni, który ma zacząć. W końcu najstarszy odchrząknął i przestąpiwszy z nogi na nogę przemówił:
- Wiemy żeście panie chmarnik, znachorka nam wskazała drogę.
Nie zamierzał bardzo ułatwiać im zadania, popatrzył w oczy mówiącemu i milczał.
Stary westchnął, podrapał się po głowie jakby to coś mogło pomóc i ciągnął dalej.
- No bo mielibyśmy dla was pracę, tylko nie wiemy czy się zgodzicie.
- To akurat chyba kwestia ceny - chmarnik uśmiechnął się rozbrajająco jak tylko umiał. Nie wyszło mu, jak zwykle zresztą. Teraz to już żaden z chłopów nie wiedział, gdzie ma patrzeć. Każdego interesowało co innego - liście, trawa, pień drzewa. Jeden z młodszych szturchnął starego. Ten splunął w bok jakby na mimowolnie na urok i wydukał:
- Bo u nas pod wsią dawno temu osiedlili się zakonnicy. Znaczy monastyr wybudowali. Od lat pomagali, msze prawili, ludzi leczyli i nauczali. Tylko dwa lata temu jak się przeorowi się zmarło i nowy nastał coś się zmieniło. Coś im się w głowach porobiło, żeby nie powiedzieć inaczej. Ciągle im żarcia brakuje, bo i postów nie przestrzegają. Ludziom roboty cięgiem wyznaczają w polu, bo oni niby na modłach. Wiem ci jakie to modły, bo dziewki ze wsi na nie ciągają i co rusz który lata do piwniczki po bukłaczek.
- Skargę do biskupa zanieście - chmarnik nie musiał się ironicznie uśmiechać, sama propozycja była ironiczna.
- Oj bylim panie, dwa razy bylim. Nie pomogło nic. Biskup ich wychwala, że niby pracowici i że duże datki wysyłają. Dość już tego mamy. Ostatnio dziewki na noc do dom nie wracają po parę nocy. Rekolekcje co miesiąc niby. To my przyszli pomocy szukać u was.
- Aha.. Wiecie, że ja chmarnik. To niby jakiej ja pomocy mogę wam udzielić?
- My wiemy panie, żeście propastnyk też. Wasza sława sięga daleko, każdy dziad o was teraz opowiada po wsiach i jarmarkach.
- No to jak taki sławny jestem to pewnie i nie tani?
- O tym zaraz pogadamy. Myśmy myśleli żebyście nam pomogli z tymi zakonnikami, znaczy żeby się ich pozbyć.
- Czyś Ty chłopie z drabiny na głowę upadł - tym razem szczere zdziwienie chmarnikowi wyszło bez problemu - jednym piorunem mam załatwić ilu to zakonników? Kilkunastu? Kilkudziesięciu?
- Nie, nie panie. My jakby ich chcieli mordować to byśmy zbójów najęli, ale my ich krwi na rękach nie chcemy mieć. Myśmy myśleli, że może by im tak się monastyr od pioruna spalił......
- A sami byście nie mogli? I taniej i szybciej.
- Ofiarował się jeden głupek wioskowy, że sprawę załatwi, ale przecież oni głupi nie są. Pożar rzecz normalna, zdarza się. Odbudują i tyle, i będzie po staremu. Dlatego musi to być coś, co ich przekona że to siły nieczyste, albo kara boska.
- Aaaaa. No niegłupio żeście to sobie wykombinowali. I niby ja mam być tą siła nieczystą co karę boską sprowadziła. Znaczy ja mam wymyślić jak to zrobić, żeby uwierzyli i się wynieśli - chmarnik był szczerze zadziwiony przemyślnością chłopów.
Teraz chłop nieco stracił na pewności siebie, której i tak nie miał za wiele. Stał i tylko kiwał głową z każdym słowem chmarnika.
- Tak panie. Zapłacimy ile chcecie.
- No widzę, że wy we wszystkim to mądrzy jesteście, ale targować to się nie umiecie.
- Zgadzacie się panie?
- Wracajcie do wsi ludkowie - chłopu mina się wydłużyła - przyjdę po was za dwa dni, razem jak przybędziemy będzie to podejrzane.
Chłopi wyszczerzyli zęby jakby zobaczyli pół litra przed każdym z nich na stole. Zaczęli się kłaniać w pół.
- Dziękujem panie, będziemy czekać.
Odwrócili się i pomaszerowali grzecznie ścieżką.

czwartek, 7 maja 2009

Przeklęty


Oddech parował w zimnym powietrzu nocy. Para unosiła się i rozpływała mgliście przed oczami. Chmarnik siedział w lesie na tym samym co ostatnio przydrożnym kamieniu. Czekał w mrokach bezksiężycowej nocy na wschód słońca. Nie bał się lasu, choć wiedział z doświadczenia, że gdy noc obejmowała las w posiadanie ograniczenie wzroku jako zmysłu na rzecz słuchu sprawiało, że wielu ludzi dostawało ciarki na grzbiecie. Tym silniej było to powodowane odmiennymi odgłosami nocnymi niż dziennymi, a słuch dodatkowo podpowiadał przestraszonej wyobraźni niestworzone historie. Chmarnik spokojnie się wsłuchiwał w otoczenie. Czekał sam. Wilczyca gdzieś znikła o zachodzie słońca, wiedział, że wróci na czas. Mocno ciekawiło go co jeszcze przemieniona dziewczyna umyśliła sobie zrobić tej nocy. Zanim zapadł zmierzch ułożył na drodze stosik na ognisko, dbając o to, żeby w jego skład wchodziły kawałki drzewa z belki, której użył do rozpalenia ogniska koło studni dnia poprzedniego. Był niemal pewny, że właśnie rozpalenie ogniska z pozostałości domu starej znachorki przywołało jej ducha, który nie mógł odejść tak jak chłop, którego przeklęła za życia. Miał nadzieję, że stara miała rację, że gdy w jednym miejscu spojrzą na siebie ona, córka i chłop przekleństwo straci swą moc. Wiedział jednak, że w taki sposób się skończy ta historia przy dużej dozie szczęścia. Tak się takie historie kończą tylko w bajkach. Zanim ujrzy słońce będzie znał już wszystkie odpowiedzi. Spojrzał w gwiazdy, do świtu nie zostało już dużo czasu. Mrok zaczął rzednąć wokół niego, początkowo bardziej na drodze pozostawiając cieniom miejsce miedzy pniami drzew. Bardziej poczuł niż wyczuł zmysłami obok siebie obecność, zerknął i zobaczył wilczycę patrzącą na niego z niepokojem w oczach.
- Może się uda. To wasza jedyna szansa - głos brzmiał dziwnie głośno w mrokach lasu.
Nagle koło wilczycy wytoczyła się na drogę szara kulka. Małe szczenię zapiszczało strachliwie i schowało się między łapy wilczycy. Chmarnik potrzebował chwili, żeby zamknąć rozdziawione ze zdziwienia usta. Różnie sobie sobie wyobrażał niezałatwione sprawy wilczycy, ale to mu do głowy nie przyszło. A powinno przecież, bo dziewczyna w chwili rzucenia przekleństwa była w ciąży i jak czas się zatrzymał dla niej tak samo i dla maleństwa. Westchnął ciężko, to komplikuje sprawy. Jeśli do tej pory miał nadzieję, to prysła w jednej chwili. Już zaczynał dostrzegać szczegóły otoczenia w nocy ustępującej powoli miejsca świtowi. Chmarnik wyjął krzesiwo i hubkę, stanął niedaleko miejsca na ognisko i czekał. Głową wskazał wilczycy miejsce przy drodze. Czekał nasłuchując. Wreszcie. Znajomy dźwięk wozu pnącego się pod górę. Jeszcze czekał. Dźwięk narastał. Wiedział, że jeszcze chwilka, słyszał go już dwa razy zanim go zobaczył. Nagle skrzesał ogień, hubka się zajęła w jednej chwili, zbliżył ją do suchych traw pod drwami. Ognisko zapłonęło początkowo nieśmiało, by nagle buchnąć jasnym płomieniem. W jego świetle ujrzał konia a za nim wóz i siedzącego w kapturze chłopa. Koń się wzdrygnął jakby usiadła na nim mucha i targnął łbem jakby zarżał ale bez głosu. Chmarnik wiedział co zobaczył, po drugiej stronie ogniska stała postać. Cała trójca wymieniła spojrzenia. Wiedział, że to ten moment, wyszeptał szybko właściwe słowa. Ogień przygasł jakby go przydusiła wielka dłoń. Gdy zapłonął znowu, chmarnik nie dostrzegł staruchy ani chłopa, oczywiście koń i wóz też zniknęli. Odwrócił głowę w stronę wilczycy, ale już wiedział. Niezmieniona spojrzała mu smutno w oczy, obok siedział zdziwiony malec. Wilczyca polizała chłopca po twarzy i popchnęła go nosem w stronę chmarnika. Ten wiedział, że jedynie znachorka we wsi może się nim zająć.
- Oddam go znachorce. Będziesz wiedziała, gdzie jest. - nie umiał zdobyć się na słowa pociechy lub współczucia, byłyby spłycające żal, który zapewne czuła.
Jeszcze raz spojrzała mu w oczy i znikła między drzewami. Wziął chłopca na ręce i ruszył powoli do wsi. Z dali dobiegło go przejmujące wycie wilka, trwało długo, wyciskając żal, który czuł, wydawało się, że nigdy wyć nie przestanie. Nie umiał nic tutaj poradzić. Nigdy nie czuł się tak bezsilny. Na przekleństwo matki nie ma rady, ale spróbować musiał.

niedziela, 12 kwietnia 2009

Przeklęty


Słońce zachodziło. Mieli do wyboru iść do wsi lub nocować pod gołym niebem. Chmarnik rozejrzał się w około. Noc pośród zgliszczy nie należała na pewno do przyjemnych, ale nocleg u ludzi we wsi jeszcze mniej mu się uśmiechał. To już wolał duchy z przeszłości, przynajmniej nie będzie musiał odpowiadać na niewygodne pytania. Rano pójdzie do wsi. Jeszcze raz się rozejrzał. Drewna było pod dostatkiem, zapali ognisko i spokojnie dotrwa do rana nie niepokojony. Ognisko w dawnej osadzie odstraszy nie tylko zwierzęta, ale też na pewno przesądnych ludzi. Spojrzał na wilczycę.
- Znajdź sobie kolację, ja pewnie pójdę głodny spać - w jego głosie nie było cienia zawodu. Nie pierwszy raz szedł spać z pustym brzuchem. Wilczyca wywiesiła ozór z zadowoleniem i znikła w mroku. Schylił się i zaczął zbierać drwa na ognisko, zrobił niewielki stosik koło powalonej belki stropowej, by miał na czym usiąść lub się oprzeć. Ułożył ognisko na sposób myśliwych i skrzesał iskrę na kępkę trawy, po chwili ognień zaczął lizać środek polan, w ciągu upływającej nocy miał wsuwać polana ku środkowi umożliwiając powolne palenie się. Nagle obok siebie poczuł obecność wilczycy. Bezgłośnie podeszła go od tyłu, w pysku niosła niewielkiego zająca i delikatnie położyła go przy chmarniku. Jakkolwiek z oczu jej wyzierał smutek to nie dało się zauważyć, że na pewno była już po posiłku, oprócz wywieszonego języka miała sierść wokół pyska splamioną krwią, a przyniesiony zając był jedynie zaduszony.
- Domyślam się, że to dla mnie. Dzięki, zdecydowanie wolę spać z pełnym brzuchem. - gadanie do wilka przychodziło mu z coraz większą łatwością.
Szybko sprawił zająca, mięso umył w wodzie ze studni, gorzej było ze znalezieniem patyka na rożen, bo zmrok już porządnie przyciemnił skraj lasu, a na rożen nie mógł użyć nic suchego. Szybko uporał się z większością zająca zaraz po jego upieczeniu, nie przeszkadzał mu nawet brak soli i chleba. Kostki i niedogryzione kawałki rzucił wilczycy, która schrupała to z wdzięcznością. Wilcza natura - pomyślał. Nie wiadomo kiedy następny raz będzie jadła. Pełny brzuch go rozleniwił. Wpatrywał się w ogień, noc była ciepła. Zsunął się z belki na posłanie z trawy, które wcześniej sobie przygotował. Oparł się plecami o belkę i patrzył jak ogień trawi polana. Dobrze, że w ostatniej chwili przyniósł parę gałęzi z lasu, bo suche drewno z domostw paliło się szybko. Musiały być bukowe, bo paliły się pięknie na niebiesko. Kolory płomieni się mieszały, przeplatały się kolory czerwieni i żółci czasami w końcówkach przechodząc w niebieski a nawet zielony. Ciepła noc sprawiała, że nie musiał siedzieć blisko ognia, rozkoszował się więc samym blaskiem ognia, a nie jego ciepłem. Zerknął w niebo, bezchmurny dzień przeszedł w bezchmurną noc, gwiazdy w miarę swoich skromnych możliwości oświetlały otoczenie. Jednakże to ognisko grało tu główną rolę powodując powstawanie mylących umysł cieni na ścianie lasu, sprawiało, że małe drzewa i krzewy ożywały przyjmując przedziwne kształty. Nie bał się, znaczy się nie bał się umarłych, to żywych należy się bać. Wilczyca złożyła łeb między łapy i zaczęła przysypiać, pewna swoich zmysłów, które nigdy nie spały przecież. Początkowo rozmyślał o zadaniu, którego się podjął, ale znużony wędrówką i syty posiłkiem zaczął powoli przysypiać ufny w zmysły wilczycy. Obiecywał sobie, że jak się przyłapie na kolejnym przymknięciu oczu położy się na posłaniu. Na razie siedział pewny, że jest ciągle przytomny. Otworzył oczy, nie wiedział jak długo miał je zamknięte. Po drugiej stronie ogniska ktoś stał. Nie był pewien, bardziej to czuł niż widział. Niewyraźny kształt. Zerknął na wilczycę. Nie zmieniła pozycji, ale oczy miała otwarte, była zdrętwiała ze strachu. Już wiedział więcej, żywy obcy miałby ją już uwieszoną u gardła.
- Kim jesteś? - wyszeptał. Podnoszenie głosu nie było potrzebne, choć nie wiedział dlaczego ze zmarłymi trzeba było rozmawiać, a nie czytały w myślach. Nogą wsunął głębiej polano w ognisko, ogień rozświetlił obozowisko, ale nie na tyle, dojrzeć wszystkie szczegóły. Postać milczała, nie spodziewał się wyczerpującej odpowiedzi. Zjawa miała twarz zasłoniętą chustą owiniętą wokół głowy, a opierała się na kosturze, który drżał jak w starczej dłoni, spódnica i koszula były zwyczajnym strojem na tych ziemiach.
- Mieszkałaś tu?- zjawa w odpowiedzi na precyzyjniejsze pytanie kiwnęła głową. Już wiedział, że uda mu się porozumieć, był zaintrygowany. Obraz falował, ale był to chyba bardziej efekt ogniska niż mocy nadprzyrodzonych.
- Wiesz dlaczego odeszli cyganie?
Skinienie.
- Czy znałaś może znachorkę?
Zjawa jakby drgnęła, potaknięcie.
Chmarnik wiedział, że jest bliżej znalezienia odpowiedzi niż dotąd.
- Czy ty byłaś znachorką cyganów?
Potaknięcie. Wilczyca zapiszczała ze strachu.
Chmarnik wiedział, że duchy są zawieszone między światami nie bez powodu. Właściwie znał dwa dobre powody. Z jednym zetknął się przecież niedawno, a było nim przekleństwo. Drugi mógł mieć przed sobą, jak to mówili miejscowi - niezałatwione sprawy na ziemi. Sprawy, które dręczyły sumienie, mogły być różne długi, przewiny, grzechy zaniechania.
- Chciałaś coś zrobić i nie zdążyłaś?
Potaknięcie.
- Czy dlatego nie możesz odejść?
Potaknięcie.
- Mogłaś to załatwić przed śmiercią?
Przeczenie.
- Chodzi o Twoją córkę?
Potaknięcie.
- Wiesz, że jest wilczycą?
Potaknięcie. Wilczyca znowu zapiszczała.
- Czy jeśli nie zdejmę klątwy z chłopa też nie będziesz mogła odejść?
Potaknięcie.
- Czy wiesz co muszę zrobić?
Potaknięcie.
- Co?
Postać pokazała 3 palce, zakreśliła w powietrzu koło i wskazała na wschód, a później na ognisko.
Już wiedział.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Przeklęty


Spoczął na kamieniu. Patrzył na smutne oczy wilczycy siedzącej przed nim na ogonie. Już mu się wszystko ułożyło w całość. Cała historia biednej dziewczyny przesuwała mu się przed oczami. Bardzo jej współczuł, młodzi pod wpływem miłości dokonują tak szalonych wyborów. Później płacą za to cenę w dorosłym życiu. Tym razem cena była bardzo wysoka, niewspółmiernie wysoka do przewiny. Życie w skórze zwierzęcia na całe życie. Przekleństwo było silne. Nie wiedział tylko, czy sobie poradzi ze zdjęciem klątwy. Musi odnaleźć jej rodzinę. Kogokolwiek. Pokręcił głową. Jej matka pewnie nie żyła.
- Wiem, że mnie rozumiesz. Zaprowadź mnie do osady cyganów, z której pochodzisz.
Wilczyca wstała. Ruszyła drogą parę kroków. Stanęła i obejrzała się na chmarnika. Ten ciężko dźwignął się z kamienia. Zerknął w niebo, westchnął. Zapowiadał się upalny dzień. Trzeba będzie zejść gdzieś do strumienia po wodę, bo w tym upale wędrówka przez cały dzień nie będzie należała do najprzyjemniejszych. Ruszył powoli. Znowu wilczyca tak dostosowywała tempo marszu tak, że nie miał problemu żeby za nią nadążyć.
- Czy możemy gdzieś przejść przez strumień? Muszę się napić i nabrać wody - nawet nie czuł się dziwnie gadając do wilczycy.
Wilczyca lekko skręciła. Po chwili schodzili już ukosem stokiem. Zwierzę mądrze założyło, że jego ułomna noga sobie nie poradzi na stoku o ostrym spadku. Schodził przytrzymując się młodych buków. Powoli by się nie pośliznąć na liściach i mchu. Strumień bardziej poczuł niż zobaczył. Najpierw poczuł wilgoć, która była jak chłód piwnicy w upalny dzień w tak suchym powietrzu lasu. Odetchnął z ulgą, dopiero teraz usłyszał szmer wody śpieszącej przez las krętym wąwozem. Po paru krokach dopiero zobaczył wstążkę strumienia. Jeszcze trochę wysiłku i utrzymywania równowagi i doszedł na brzeg. Kucnął i zaczerpnął lodowatej wody w dłonie. Obmył twarz, później kark i zamoczył włosy. Tego mu było trzeba. Serce rozprowadziło chłód z szyi po całym ciele. Teraz się rozejrzał. Nic nadzwyczajnego niby, a miejsce było jakby bajeczne. Brzegi nad strumieniem się robiły płaskie tworząc nieckę, bo obu stronach kamienisty ciek porastały wysokie na metr skrzypy. Dopiero na skarpie rosły drzewa tworząc baldachim liści na przepływającą wodą. Wydawało się ze skrzypów wyskoczy rusałka lub wodnik i skoczy w wodę. Napił się wolno, by nie przeziębić gardła. Wstał i przeszedł w bród strumień. Wilczyca z całym mokrym futrem stała już po drugiej stronie. Nie starała się nawet otrzepać wilgoci z sierści, widocznie jej to też sprawiło niemałą ulgę. Każdy pies na jej miejscu wywaliłby jęzor z zadowolenia na ile by się dało, ale ona dalej patrzyła na chmarnika niezmiennie. Gdy do niej dołączył ruszyła pod górę, co chwila się oglądając na niego.
Pod koniec dnia wędrując w spiekocie doszli na brzeg polany. Chmarnik spojrzał pytająco na wilczycę, ale widział że ona też jest zdziwiona. Nagle cicho odbiegła w trawy. Coś mu nie pasowało. To nie była polana. To był wręcz brzeg lasu, trawy porastały tutaj wyjątkowo wysoko na zmianę z kępami pokrzyw. Widział już takie polany. Wszędzie tam, gdzie pozostały tylko fundamenty po wiosce. Nie ruszał się z miejsca, wiedział, że wilczyca zaraz wróci. Po chwili bury cień wychylił się z traw. Ruchem ciała zachęciła go, żeby za nią poszedł. Rozgarniając trawy starał się jej nie zgubić. Zobaczył że stanęła i siadła. Stanął obok zastanawiając się, co ma przed sobą. Dopiero po chwili zorientował się, że ma przed sobą niewielki kopczyk ziemi z wbitym palem, z którego odpadła poprzeczna belka. Krzyż. Stali nad grobem. Czyim? Popatrzył na wilczycę. Ta na niego. Uniosła łeb w niebo i zawyła. Długo i przenikliwie. Już wiedział. Jej matki. Została tu pochowana, bo zapewne pop odmówił pochówku na cmentarzu zamawiającej. Wilczyca ciągle wyła. Czuł ciarki na grzbiecie. Choć wiedział, że nic mu nie grozi. Instynkt dawała jednak znać o sobie. Tak jak podejrzewał - matka nie żyła od dawna. Co gorsza wioska opustoszała, ostatnio jakiś najazdów nie było, przyczyna mogła być tylko jedna - zaraza. Spalone do fundamentów chatynki by to potwierdzały. Rozejrzał się i zobaczył studnię. Dziwne, bo ta nie była zawalona. W najlepszym stanie też nie była, ale w razie zarazy studnię się zasypywało. Może to nie była zaraza. Może jeszcze może odnaleźć jej rodzinę.
- Ruszamy!

niedziela, 22 marca 2009

Przeklęty


Wyruszył przed świtem. Chciał się znaleźć na rozdrożu przy kamieniu o tej samej porze co wówczas, gdy spotkał zjawę. Za ostatnimi budynkami we wsi na zbiegu trzech dróg przy kapliczce stanął. Był zmęczony podejściem pod górę, droga teraz nie unosiła się tak bardzo i zanurzała w las. Mógł więc chwilkę odpocząć. Rozejrzał się. Z tego miejsca rozciągał się piękny widok na Bieszczady. Na wschodzie niebo szarzało. Choć jeszcze nie widać było słońca, można już było rozróżnić szczegóły okolicy. W dalekiej dali bez trudu rozróżniał poszczególne szczyty połonin, które były szczelnie otulone lasami. W dolinach po nocy snuły się mgły, jakby ciągle niepewne swego losu, gdy zapanuje ciepły dzień. Bez trudu mógł wyróżnić dolinę Sanu, tam mgły wydawały się najbardziej nieustępliwe. Słońce z każdą chwilą oświetlało coraz to nowe szczegóły każąc mrokom i cieniom skryć się na czas dnia w lesie. Wiedział, że gdy wejdzie do lasu, tam będzie jeszcze mroczno i ponuro. Poczuł wędrujące mrówki na karku, znał to uczucie, ktoś go bacznie obserwował. Spojrzał w kierunku wsi, czasami mieszkańcy bez większego skrępowania poświęcali dużo uwagi przybyszom zza niedyskretnie uchylonych zasłon w oknach. Ale tym razem przeczucie mu podpowiadało, że obserwator był w zupełnie innym miejscu. Odruchowo spojrzał na figurkę w kapliczce, ale sam do siebie się uśmiechnął, lipowe drewno rzadko ożywa. Spojrzał w stronę lasu, ale głębokie cienie uniemożliwiały rozróżnienie postaci, przez chwilę miał nadzieję, że nie wytrzyma i się poruszy, ale nic takiego się nie stało. Wzruszył ramionami i ruszył dalej drogą, nie miał czasu na zabawę. Mógł co prawda posłać tam piorunującą wiadomość, ale na to zawsze miał czas.
W lesie było zdecydowanie chłodniej i wilgotniej. Szedł miarowym krokiem, nie chciał się zmęczyć i opaść z sił, których i tak nie miał za wiele. Z przyjemnością wdychał wilgotne powietrze, przypomniał sobie poranek przed atakiem misia. Pogoda była podobna, tylko pora była o parę zdrowasiek wcześniejsza niż poprzednio. Znowu poczuł wzrok na plecach. Stanął. Odwrócił się powoli. W niedużej odległości za nim stała wilczyca, nie była duża, wręcz przeciwnie wyglądała raczej na młodą samicę. Futro zmoczone w rosie przyklejone było do ciała, a mimo to miała w sobie coś, co sprawiało, że nie miał żadnych wątpliwości, co do gracji jej ruchów. Stali i patrzyli na siebie. Wiele razy spotkał samotnego wilka i wilki w gromadzie, ale zawsze po chwili zwierzęta umykały w zieleń lasu. Teraz było inaczej. Wilczyca patrzyła na niego, a on na nią. Nie zamierzała uciekać. Czekała. Wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył dalej. Po paru krokach obejrzał się i przyłapał wilczycę, że cicho stąpa za nim. Teraz była bliżej, o wiele bliżej. Popatrzył w jej oczy. Zwierzęta nie wytrzymują wzroku człowieka, szybko odwracają głowę. Tym razem też się zawiódł. Spojrzała mu w oczy i było w tym spojrzeniu coś innego, jakby rozumnego, jakby smutnego. Pierwszy raz coś takiego widział. Wilki tak jak psy, traktowały go jak powietrze, nie to że unikały, po prostu jakby dla nich nie istniał. Wilczyca przeszła powoli obok cały czas go obserwując, ruszyła prosto drogą. Stał wpatrując się w nią, obejrzała się, ruszyła parę kroków, znowu się obejrzała. Zrozumiał, ruszył za nią. Wiedział ile wilk potrafi przebiec w ciągu nocy, jego przewodniczka jednak dostosowała tempo swoich kroków do jego możliwości. Co chwila się oglądała kontrolując odległość, nie pozwalała się zbliżyć, ale też dbała, by nie został w tyle. Drogę im przebiegł spłoszony zająć, wilczyca tylko warknęła zirytowana, a jej mięśnie na chwilkę zadrgały pod skórą. Jednak powstrzymała się od pościgu, obejrzała się na zadyszanego chmarnika. Musiał stanąć, żeby złapać oddech. Gdy przycupnął chwilkę na pniu zwalonego drzewa, próbował zebrać myśli, choć słyszał w głowie bicie własnego serca. Wilczyca najwyraźniej prowadziła go tam, dokąd sam zmierzał, tylko po co. Wiele razy widział udomowione wilki, ale ten nie był ani udomowiony, ani nie wyglądał na takiego, co towarzyszy każdemu w lesie. Wilczyca cierpliwie siedziała na przeciwko oczekując na dalszy marsz. I te oczy. Bardzo smutne. Wilcze oczy. Gdzie widział taki smutek, nie mógł sobie przypomnieć. Westchnął, wstał i ruszyli dalej. Tym razem bez odpoczynków dotarli do kamienia na rozdrożu. Usiadł i czekał. Nie minęła chwila a usłyszał stukot końskich kopyt i turkot kół. Tak jak poprzednio. Zebrał się w sobie. Wstał i wyjrzał na drogę. Tak jak w snach droga była zasnuta mgłą, która przelewała się jak para z garka. Pieściła delikatnym dotykiem drzewa i krzewy. Dźwięk nadjeżdżającego wozu narastał i dokładnie tak jak we śnie z mgły wynurzył się najpierw koń, późnej wóz i siedzący na nim woźnica. Zapomniał o wilczycy. Rozejrzał się, siedziała obok niego na ogonie wpatrzona w zjawę. Czyli ona też widziała drwala. Po co tu była? Pytanie kołatało mu się w głowie. Wóz stanął. I znowu tak jak we śnie drwal wskazał na serce i na pobocze i .... na wilczycę. Teraz spojrzał pustymi oczami na chmarnika. Ten już zrozumiał. Przypomniał sobie opowieść jak miał zginąć drwal, przypomniał sobie wilka który zabiegł mu drogę w lesie. Spojrzał na wilczycę, popatrzył w smutne oczy. Już wiedział co musi zrobić. Ale najpierw musi odnaleźć Cyganów.
- Dobrze, pomogę wam. - wiedział, że nikt mu nie odpowie, ale poczuł się lepiej, gdy własne zamiary wypowiedział na głos.
Teraz już wiedział, gdzie widział tak smutne oczy.