wtorek, 29 grudnia 2009

Ditkowa Werchołyna


Delikatnie badał każdą kępę nogą, zanim przeniósł tam ciężar ciała. Nie lubił trzęsawisk, ale kto lubił. Już się ściemniało, mgła wypełzała spomiędzy oczeretów. Czas zaczynał się kurczyć do tego niewielkiego bagienka, tej nocy nie miało być pełni księżyca, który mógłby oświetlać drogę w nocy. Najpierw macał kępę kosturem, czy czasem nie jest to pływająca wysepka, później delikatnie coraz bardziej obciążał swoim ciałem. Każda kępa się nieco zanurzała, a czasami wokół niej wydobywały się pęcherzyki śmierdzącego gazu. Potęgowało to tylko ponure wrażenie bagniska, ciągle miał wrażenie, że zaraz wynurzy się jakaś nadgniła ręka i chwyci go za kostkę, by wciągnąć go w kipiel. Jednocześnie miał dziwne odczucie, że nie powinien znajdować się na tym bagnisku, że ma coś ważnego do zrobienia, że powinien gdzieś wyruszyć. Ciągle to uczucie niepewności i zagubienia przy każdym kroku, nawet nie wiedział, co się stanie, gdy dotrze do końca bagna. Mimo to brnął cały czas uważnie stawiając każdy krok. Noc była upalna, a roje komarów nie tylko szukały kawałka gołej skóry, by zaspokoić głód, ale z niewiadomych przyczyn pchały się do oczu, nosa i ust. Mógłby znieść niezliczone swędzące ukłucia, ale przez tą chmarę nie mógł widzieć jak stawia stopę. Nagle wydało mu się, że w wodzie tuż przed nim zamajaczyła twarz, wiedział, że nie może to być jego odbicie, bo nie było księżyca. Zamarł w bezruchu, bacznie obserwował niezmącone lustro zielonkawej, śmierdzącej wody. Czekał. Znowu, jakby z mgłą. Twarz. Tym razem już był pewien. Nachylił się by lepiej widzieć. Gdzieś w głębi umysłu odezwał się osamotniony głos rozsądku podpowiadając ucieczkę. Przekrzywił głowę tak jak robią to zwierzęta, gdy są zdziwione jakimś widokiem. Z wody wytrysnęła dłoń chwytając go za kar, wyraziście poczuł smród zgnilizny, wykręciło mu wnętrzności i to nie tylko od zapachu. Szarpnął się uchwycie. Poczuł znikomy opór. Szarpnął znowu, ale stracił równowagę i poleciał do tyłu wyciągając gnijącego trupa za sobą. Upadł w wodę, ostatnim odruchem chwytając trzciny do garści, dzięki czemu głowę ciągle miał nad powierzchnią. Próbował się podciągnąć, ale zwłoki opadały mu na twarz oblepiając lica lepiącymi się włosami. Czuł zapach wszechobecny zapach zgnilizny, wypluł wodę, zebrało mu się na wymioty. Woda zaczynała zalewać mu twarz. Miał kłopoty z nabraniem powietrza. Dusił się. Gnijący trup niemal obejmował go czule za szyję wciągając pod wodę, a głowę miał wtuloną w jego szyję, chmarnik niemalże czuł dotyk zębów wystających spod rozpadających się warg. Szarpał się, walczył rozpaczliwie o oddech, trup uciskał mu piersi i szyję. Woda zalewała usta i nos uniemożliwiając mu wciągnięcie powietrza. Czuł, że trzcina tnie mu dłoń i krew dodaje poślizgu i tak mokrej trawie. Targnął jeszcze raz i uderzył głową o coś twardego. Otworzył oczy. Leżał w kuchni obok ławy. Siadł półprzytomny. Sen. Tylko sen. Poczuł ucisk w piersiach. Czy na pewno sen? Mara go dusiła. Ale jak weszła do domu tak strzeżonego przez czosnek, krzyże i mak. Wstał. Skrzesał ognia. Chłop niemrawie się obudził.

- Mara mnie dusiła – wyjaśnił chmarnik.

- Niemożliwe – chłop od razu oprzytomniał.

- Ditkowa robota, nie chcą żebym do czarownicy dotarł.

- Ale jak się dostała do chałupy? - chłop chwycił lampę do garści i zbliżył się do okna – Patrz!

Chmarnik podszedł. Mak z parapetu znikł, pełno było mysich bobków. Zaklął. Pierwszy raz słyszał, żeby myszy jadły mak. A jednak.

- I na nas widać jest sposób. Zaraz świta. Skończymy z czarownicą. Ja skończę, bo ty tu mieszkać będziesz, a jak będziesz mi pomagał to ci żyć nie dadzą.

- I na zmorę jest sposób – chłop wziął nóż i dał chmarnikowi do ręki – śpij z tym w garści, jak przyjdzie to wiesz co robić.

- A ty?

- Widać teraz ty jesteś ciekawszy dla nich. A ja sobie wezmę ten gwóźdź pod poduszkę, też powinno pomóc. A i maku z powrotem na sypię, niech za łatwo nie mają.

Za oknem zahukała sowa, choć tym razem jakby prześmiewczo. Chmarnik wiedział, że do rana nie uśnie. Położył się do łóżka, ale przewracał się z boku na bok. W końcu zobaczył, że za oknem dnieje. Poczekał, aż kur zapieje. Wstał, ubrał się, chwycił kromkę w garść i cicho opuścił chałupę. Od wdowca wiedział, kto może być czarownicą i pewnie szedł w kierunku osamotnionej chatynki na skraju wsi. Ostatecznej pewności zyska, gdy zobaczy, że jej mieszkanka utyka na tę nogą, którą przetrącił w nocy ropusze. Jeszcze nie było widać słońca nad górami gdy z wiadrem nafty i siekierą zaczaił się pod drzwiami chatki. Ugryzł czosnku i splunął przez ramię, na szyi dyndał mu krzyżyk. Czekał. Zaskrzypiały zawiasy. Drzwi się uchyliły, ale nikt nie wychodził.

- Wiem, że tam jesteś chmarniku. Wiem po co przyszedłeś – usłyszał miły dla ucha głos młodej kobiety.

Milczał. Tego się nie spodziewał. Zaletą takiego obrotu sprawy było, że nie musiał się upewniać, winna się sama przyznała. Ale jeśli nie wyjdzie, on nie będzie mógł wejść do środka, próg pewnie chroniło jakieś zaklęcie. Bez zaproszenia nie da rady go przekroczyć. Czekał.

- Dogadajmy się chmarniku. Z moją i twoją wiedzą moglibyśmy rządzić w tej wsi i całkiem nieźle żyć – czarownica nęciła wizją przyszłości.

- Diabły się nie pozbędą tak prosto tej wsi. Jak podpiszę cyrograf, jestem sprzedany – postanowił przyjąć grę.

- Dzięki temu twoje moce zyskają nowe możliwości – podsunęła kobieta.

- I przyjmiesz mnie do chałupy?

- Pewnie, że tak. Chłopa nie mam. – podejrzanie szybko wyraziła zgodę. Pewnie jak się znudzi dostanie zupy z muchomorów, albo innego specyfiku.

- Co miałbym robić? – chmarnik wydawał się już ulegać.

- Poderżnij gardło temu chłopu, który się opiera, wtedy zostaniesz przyjęty z radością. Musisz pójść w górę strumienia, co go zwą czartowskim aż dojdziesz do młyna. Tam ditki siedzą, zapytaj o jakiegoś znacznego, bo z tobą byle Rokita nie może podpisać cyrografu.

- Daleko to? – chmarnik mówiąc to oblewał już ścianę naftą.

- No kawałek, a tyś jeszcze kulawy, więc dłużej ci zejdzie niż mi, ale za parę pacierzy zajdziesz – ostatnich słowach splunęła.

- Nie poszłabyś ze mną, żebym nie pobłądził – już myślał, że nie skrzesa ognia, po ścianie chałupy powędrował płonący język.

- Jak podpiszesz, wtedy pójdę z tobą gdzie zechcesz, wczoraj mi nogę przetrąciłeś, a dzisiaj spacerów ci się zachciewa.

Chmarnik czekał, aż czarownica dym poczuje. Zapłonęła strzecha.

- Byłeś w piekle z gnił ty diabelski pomiocie!!!!! Ratunku, luuudzieee! – czarownica się rozdarła ile miała sił, ale głos był przytłumiony z wnętrza chaty.

Ogień szybko trawił chatynkę. Chmarnik usłyszał jak kobieta w środku zaczyna się krztusić. Drzwi otworzyły się na oścież i skulona postać przeskoczyła próg. Tylko na to czekał. Obuchem zdzielił ją między oczy. Wprawnym ruchem chwycił w pół i wrzucił z powrotem w płomienie. Plunął przez ramię i ruszył wzdłuż strumienia.

sobota, 19 grudnia 2009

Ditkowa werhołyna


Słońce krwawo zachodziło nad górami. Chmarnik wiedział, że wróżyło to nie tylko wiatr następnego dnia, ale też przystęp nowe diktów harce we wsi. Czekał skulony pod okapem obory bacznie obserwując otoczenie. Tak jak poprzedniej nocy wyposażony w krzyżyk, pokropiony święconą wodą i na wszelki wypadek obwieszony czosnkiem i innym zielem, którego nazw nie chciał wyjawić wdowcowi. Wieczór był gorący i parny, a chmary owadów kłębiły się u wejścia do stajni, co chwila przelatywał między nimi wygłodniały nietoperz chwytając co większą ofiarę. Chmarnik cierpliwie czekał obserwując otoczenie. Zmrok gęstniał, jedynie lampa w oknie chałupy rzucała snop światła na część podwórza. W niedalekich drzewach odezwał się złowieszczo puszczyk, zupełnie jak poprzedniej nocy pójdźka. Zapadła cisza. Nawet owady znikły, bo umilkło bzyczenie, które jeszcze chwilę temu wyraźnie słyszał. Znowu odezwała się sowa, a może to nie była sowa. Nie dałby za to złamanego grosza, przecież tyle razy nocował w lesie i słyszał pohukiwanie tych nocnych myśliwych, ale ten był jakiś inny, a może to tylko przerażona wyobraźnia podpowiadała mu lękliwe obrazy. Coś zaszurało za węgłem, nieśmiały chichot powoli narastał jak u dziecka ubawionego krotochwilą. Zza rogu wybiegło nagie dziecko roześmiane na cały głos, stawiało nieporadnie kroki chwiejąc się z boku na bok, ale cały czas się śmiało na głos biegło do studni. Wdrapało się na cembrowinę po korycie, siadło na krawędzi, popatrzyło na miejsce gdzie siedział ukryty w cieniu okapu chmarnik, kiwnęło rączką do niego roześmiane jakby zapraszając go do zabawy i odchyliło do tylu głowę w śmiechu. Ciężar głowy jakby przeważył jego równowagę i zaczęło rozpaczliwie machać rączkami próbując ją odzyskać. Za późno, bezradnie runęło w ciemną czeluść studni. Chmarnik usłyszał długi krzyk i plusk. Nie ruszył się nawet. Zapadła cisza. Nagle ze studni rozległ się przeraźliwy, histeryczny śmiech. Teraz dopiero włosy stanęły mu dęba. Spodziewał się takich wypadków, choć może nie aż takich. Czekał dalej cierpliwie. Wiedział, że przystęp do domostw czarty mieli nie bez udziału kogoś ze wsi. Musiała im pomagać jakaś czarownica, to ona usuwała krzyżyki, skobki z wodą święconą i inne ludzkie ochrony od złego. Wiedział, że czarownica nie przyjdzie w ludzkiej postaci, bo ani nie może, a i szybko by została wykryta choćby przez psa łańcuchowego. Nie mógł jej nadejścia tylko przegapić. Czekał. Z pobliskiego drzewa bezgłośnie sfrunęła sowa, siadła na wysokości jego głowy, tak blisko że czuł zapach mokrych od rosy piór ptasich. Wielkie oczy mrugnęły wpatrując się w niego, ptak się w ogóle nie bał. Patrzył. Chmarnik myślał, że sowa krzyknie, ale ptak tylko patrzył. Bał się odwrócić wzrok. Czy to była czarownica? Może. Czekał dalej. Nietoperz znowu przeleciał mu tuż na głową w poszukiwaniu owadów. Zdecydowanie za blisko jak na poszukiwanie owadów. Sowa zerwała się do lotu, dostał skrzydłem w twarz, po czym ptaszysko znikło w mrokach nocy bezszelestnie. Po chwili z zarośli dobiegł go znowu krzyk tym razem pójdźki. Przenikliwe, wdzierające się do głowy :
- Póóóóóóóóóóóóóóóóóóójdź!!!
Rękawem otarł spocone czoło. Czekał. Nic się nie działo. Nawet nietoperz znikł. Cisza. Wydawała się bardziej przerażająca niż wydarzenia, których był przed chwilą świadkiem. Nieswoje wrażenie, noc powinna być pełna odgłosów. Nawet jeden pies nie zaszczekał we wsi. Poczuł szarpanie za rękaw. Zerknął. Usłyszał skrobanie o cembrowinę studni. Coś się powoli z niej gramoliło, jakby wbijało pazury w kamień. Teraz to już naprawdę miał ochotę uciec do chałupy. Nad krawędzią ukazała się głowa dziecka, które tak nieszczęśliwie tam wpadło. Wyszczerzyło ząbki do chmarnika, rezolutnie przesadziło nogę przez krawędź. Zeskoczyło na podwórze i ruszyło w jego stronę. Gdyby mógł wcisnął by się w ścianę obory, ale bardziej się już nie dało. Poszukał drżącą ręką krzyżyka na piersi i mocno go ścisnął.
- Myślisz, że możesz nas zatrzymać jakimiś krzyżykami? - drżący głos dziecięcia przeszedł w odrazę w ostatnim słowie.
Chmarnik milczał.
- To nasza wieś, ci ludzie oddali się w nasze władanie, a ty albo tu żywot zostawisz, albo pójdziesz w ich ślady - głos wibrował od syku po kuszenie, by po ostatnich słowach przejść w chichot.
Chmarnik kątem oka dostrzegł ruch tuż koło progu stajni, chwycił stylisko szpadla, wziął zamach i gwałtownie opuścił. Wprawnym ruchem wychowanego na wsi młodzieńca odciął ropusze łapę. Dzieciak zawył na ten widok, twarz zmieniła się nie do poznania, chwycił gadzisko w rękę i pędem puścił się do lasu. Chmarnik nie ścigał go. Osiągnął cel. Wiedział, że teraz bez trudu rozpozna czarownicę za dnia. Jutro będzie kuleć, tego czarty nie są w stanie wyleczyć. W domu już czekało przygotowane wiadro nafty, na które wydał ostatnie grosze, zapałki też się gdzieś znajdą.

niedziela, 6 grudnia 2009

Ditkowa werhołyna


Pierwszy raz karczmie chmarnik nie wypił nawet piwa. Był w takim stanie, że jakby łyknął choćby jeden kieliszek okowity, to skończyłby pod stołem przed zmrokiem. Poza tym chciał się zorientować dokładnie w co takiego wdepnął. W sumie niewiele się dowiedział, cała wieś była w ten czy inny sposób zależna od diabłów, niektórzy się tym nawet szczycili, jakby zrobili interes życia. Oni byli wolni, fizycznie wolni, ich bariera nie zatrzymywała, mogli podróżować, gdzie chcieli. Wszyscy wchodzili w układ z diabłami wcześniej czy później, komu nie potrzeba urodzaju, pieniędzy czy szczęścia w miłości. A dusza? Kto by się tam martwił na zapas. Chmarnika przeszedł dreszcz. Widać jego niewiara nie była tak pewna jak sądził, jeszcze parę godzin temu był przekonany, że nie ma Stwórcy, ale jadowity głos sączący się do mózgu napełnił jego serce strachem, tak że pragnął, by była jakaś istota, która jest przeciwieństwem złego. Widać Bóg zapomniał o tej dolinie, nawet cerkiew zarosły pokrzywy, pop ponoć nie wytrzymał i się powiesił. Karczmarz, jak dostał parę monet ekstra za posiłek, przyznał, że jeszcze jeden gospodarz się opiera diabłom, ale że go strasznie męczą. Wskazał mu drogę na folwark jak to miejscowi nazywali, bo ponoć kiedyś tam stał dom właściciela doliny, ale nie wiodło mu się i nie mając spadkobiercy umarł w samotności, a domostwa przejęli miejscowi chłopi. Chmarnik sunął powoli pod górę wsi. Niczym się wieś nie różniła prawie, poza tym, że nie widać było zróżnicowania na biedne i bogate domostwa, tutaj wszystkie były bogate. Ludzie też nie nosili się biednie. Właśnie to miało wyróżniać ten folwark, którego szukał, miała być to najbiedniejsza chałupa w całej wsi. Znalazł ją bez trudu. Trudno to nazwać chałupą nawet, wyglądała jak zawalisko belek bardziej, tak jakby nie omijała jej żadna burza. Podobnie wyglądały budynki gospodarcze, zwierzęta pasące się na pastwisku miały zapadnięte boki, jakby przetrwały tylko przypadkiem suche lato. Na progu chałupy siedział chłop, chmarnik przysiągłby, że to dziad proszalny, a nie kmieć. Pierwszy raz uwierzył w porzekadło, że jaki pan taki i kram cały. Zapadnięte policzki też wskazywały, że chłop nie dojada. Na dźwięk kroków chmarnika podniósł głowę, a ten w jego oczach zobaczył coś, co go przekonało dlaczego nie ditki nie mają do niego dostępu. Siła jaka biła z jego wejrzenia zdumiała chmarnika, nie był to durny chłopski upór, on był w pełni świadomy z kim i o co toczy walkę.
- Witajcie, w karczmie mnie do was skierowano - chmarnik nie bardzo wiedział jak zacząć.
- A to dziwne zaiste - chłop drgnął.
- Ponoć jesteście ostatni we wsi bez inkluzu ?
- A wy chcecie mi go dać ? Nie dość mnie już .....
- Nie, nie, źle mnie zrozumieliście. Nie od diabła ja. Wręcz przeciwnie. - chmarnik zaczął opowiadać jak się znalazł w dolinie i kim jest.
- Wyście ten sławny karpacki chmarnik... Hmm... To z diabłem macie nie od dziś do czynienia - na twarzy chłopa pojawił się niesmak.
- Skoro miałem z nim wspólne sprawy, to czemu ze mną postąpił jak postąpił? - chmarnik nie oburzył się na jawną pogardę.
- To prawda też. Widać nie wszystko prawda, co ludzie gadają. Co mnie jakoś nie dziwi. - twarz chłopa się rozjaśniła- chodźcie więc, wieczerzać miałem, a samemu to nawet gęby nie ma do kogo otworzyć. Nocować macie gdzie?
- Tak po prawdzie to liczyłem, że u was się miejsce może na sianie znajdzie.
Chłop już wstawał z ławki, ale zamarł i powoli popatrzył w twarz chmarnika.
- Kpicie czy naprawdę nie wiecie co tu się w nocy dzieje? - twarz jego była nieruchoma - bezpieczni tylko w chacie jesteście.
- Ja tam niestrachliwy jestem, różne rzeczy już widziałem. Głodny nie jestem, ale pogwarzyć mogę przy stole. Prowadźcie.
Chmarnik siadł na ławie przy stole. Chłop się chwilkę zakrzątnął przy kuchni i po chwili przed chmarnikiem stanął ogromna micha polewki, w której trudno się było czegoś doszukać. Chłop przeżegnał chleb i ukroił każdemu z nich dwie pajdy chleba. Jedli siorbiąc z jednej miski zagryzając chlebem. Na koniec chłop otarł rękawem usta i westchną cieżko.
- Wybaczcie tak ubogą strawę, ale bida z każdego kąta w tej chacie wyłazi.
- Widzieliście, że nie wzgardziłem. Niewielu chmarnika przygarnie i jeść da. Zresztą dzieciakiem gorzej jadałem. Nie frasujcie się tym, tylko gadajcie jak to z tymi ditkami jest.
- Ano skąd się wzięli to nietrudno zgadnąć. Nie wiada ilu ich jest, trafili na dobry grunt, wieś powoli opanowywali, bo jeden drugiemu zadrościł, a ludzie ostrzeżeń popa nie słuchali. Ludzie na początku gadali, że ditki we młynie koło potoka w lesie siedzą, ale nikt się tam nie waży teraz iść. Nowy młyn ludzie we wsi pobudowali. Tych co się im opierali, nieszczęścia spotykały, a to płód krowie spędzili, a to zboże z dymem puścili, a to dzieciak do studni wpadł. Tak całą wieś opanowali. Ja tylko zostałem i to nie wiem jak długo.
- Wyście rodziny nie mieli?
Chłop spuścił głowę gwałtownie i oparł ją na rękach wspartych na stole.
- Miałem - wyszeptał zduszonym przez łzy głosem.
- Wybaczcie nie moja to sprawa - chmarnik naprawdę był skruszony widokiem nieszczęśliwca.
- Co wam będę gadał. Chłopak już rosły był, zakochał się w jednej takiej co go odrzuciła, jako jeden z pierwszych duszę sprzedał za inkluz. Moja kobiecina z żalu zmarła jak się dowiedzieliśmy, a on odszedł z tamtą młódką. Ponoć mieszka gdzieś w dole wsi, do mnie nie zachodzi, bo wie co usłyszy.
Za oknem dał się słyszeć przeciągły głos sowy :
- Póóóóóóóóóóóójdźźźźźźźź!!
Chłop się zerwał. Przeżegnał.
- Niedoczekanie wasze!
- Siadajcie, to sowa tylko, pełno ich po lesie - chmarnik sięgnął do ręki chłopa, by go uspokoić.
- Co wy tam wiecie, cięgiem tu przesiaduje i mnie woła. W dzień może też sowa jakich tu pełno. Tak ?
Chmarnik zaniemówił.
- Jak to w dzień?
- A no tak. W dzień też się odzywa.
Chmarnikowi włoski na karku się podniosły jakby owiało go chłodne powietrze, ale przeciągu przecież w chałupie nie było. Wiedział, że nie będzie to najbardziej przerażająca rzecz jakiej doświadczy.
Chłop zdjął ze ściany krzyżyk i wianuszek czosnku.
- Macie. Wianuszek powieście na szyi, krzyżyk weźcie w ręce jak nieboszczyk. I tak się kładźcie spać na ławie koło pieca, żeby was jaka mara nie dusiła. Ja mak rozsypię na progu i parapetach, by inne złe zatrzymać. A sam idę zwierząt pilnować.
- Jak to sam? - obyczaje ludowe chmarnikowi nie było obce, to i czosnek i mak go nie zdziwił.
- A bo to pierwsza noc. Pilnować muszę, bo krowa cielna jest, a ja tutaj się jeszcze cielaka nie dochowałem. Ciągle coś płody spędza. To ich sprawka pewnie - chłop się przeżegnał.
- Pójdę ja z wami, strachliwy nie jestem, a niejedno już widziałem.
- Tylko krzyżyk sobie na szyi powieście, bo swojego widzę nie macie.
Nie tak dawno taką propozycję chmarnik, by wyśmiał, ale teraz zrobił to bez wahania.
Wyszli obaj w noc. Chłop w jednej garści niósł lampę naftową zapaloną jeszcze w chałupie,a w drugiej krzyż. Nie doszli jeszcze do obory, gdy usłyszeli głosy ze środka i tupanie przerażonych zwierząt. Głosy wibrowały w powietrzu, na zmianę śmiechy opetańcze i wycia. Chłop nie bacząc nie nieludzkie pochodzenie hałasu, chłop ruszył biegiem a chmarnik za nim. Otworzyli drzwi obory na oścież, a wtedy głosy umilkły jak nożem uciął. Chłop zaczął uspokajać przerażone zwierzęta. Odważnie wszedł między szarpiące się na uwięzi bydło kładł rękę na każdym po kolei. Stanął nagle i złapał się wolną ręką za głowę i zapłakał wskazując na ziemię.
- Widzicie i tym razem cielaka nie będzie. Zagadałem się z wami.
- Co wy gadacie. Pokażcie.
Na ziemi leżał płód krowi, ale nie taki jak by się tego chmarnik spodziewał. Nie miał głowy. Była odgryziona. Różne rzeczy widział, ale tego się nie spodziewał.
- Teraz rozumiecie. Spójrzcie jeszcze na to - chłop poświecił wyżej.
Końskie grzywy były poplecione, a ogony bydła i koni powiązane jak popadło.