niedziela, 14 marca 2010

Łopienka


Schodzę ukosami wąską ścieżką nad którą nachylają się polne kwiaty przypominające o nieuchronnie zbliżającej się jesieni. Nasłoneczniony stok pozbawia co jakiś czas przyjemności podziwiania doliny i tonącej w zieleni cerkiewki skłaniając do spojrzenia pod nogi w poszukiwaniu jadowitych mieszkańców łąki. Ciepły wiatr przegania nieśmiało chmury po niebie otulającym czule zapomniany zakątek Bieszczadu. Sto lat temu o tą porę roku zapewne część pól byłaby już zaorana wołami, a łąki dokładnie wypasane przez bydło, konie, owce i kozy. Zastanawiam się, czy wówczas też była ta ścieżka, bo główna droga z Tyskowej schodziła nieco dalej, ale taki skrót wychodzący w centrum wsi pewnie byłby na rękę mieszkańcom. Zapewne sąsiedzi i rodzina się odwiedzali z Tyskowej do Łopienki i odwrotnie. Czy też schodzili jak ja tą ścieżką? Zapewne nie omijali cerkwi i pobożnie najpierw oddawali cześć Bogu. Widok świątyni przesłaniają korony drzew rosnące nad strumieniem, najpierw słychać szum niewielkiej strugi i po chwili dochodzę do kładki wygiętej upływem czasu. Chwilka wahania, czy nie bezpieczniej czasem w bród, ale nawet takie małe ryzyko cieszy, wchodzę na kładkę. Po lewej maluteńka kaskada, to ona tak szumiała i pierwsza informowała o istnieniu strumienia. Dochodzę do cerkwi. Przy polnej drodze stoi parę samochodów. Można tu zaryzykować dojazd i wiem z doświadczenia, że nawet nisko zawieszonym autkiem się udaje. I chyba dobrze, bo w cieniu lip dostrzegam turystów, którym pewnie wiek nie pozwoliłby na kilkukilometrową wędrówkę kamienistą drogą. Ciekawe czy wśród nich są tacy, co pamiętają Łopienkę zanim nastąpiły wysiedlenia. Oglądam otoczenie cerkwi, co roku następują tu zmiany renowacyjne. Kiedyś widziałem zdjęcia archiwalne i dzięki staraniom dobrych ludzi wszystko zmierza odnowieniu świątyni oraz dzwonnicy. Główne wejście jest zamknięte w dni powszednie, więc zmierzam ku bocznemu po drodze mijając sławną lipę z dziuplą w kształcie Maryi z dzieciątkiem. O ile z zewnątrz cerkiewka jest otynkowana i pobielona, w środku cieszy rustykalne wnętrze. Surowość tej cerkwi kontrastuje z wykończeniem większości kościołów. Smugi ukośnie wpadającego światła przez boczne okna dodaje uroku, brak sztucznego oświetlenia też tworzy swoistą atmosferę. Po lewej Bieszczadzki Chrystus błogosławi pątnikom na dalszą wędrówkę i życie, chyba jedyne miejsce, gdzie można Go spotkać. Na głównym ołtarzu jedynie niewielka kopia ikony Matki Boskiej Łopieńskiej, oryginał można podziwiać w Polańczyku. Ale nie to rzuca mi się w oczy, bo nie pierwszy raz jestem tutaj przecież. Powyżej ikony na krzyżu ktoś przewiesił przez ramiona Jezusa bojkowską lub łemkowską krajkę narzucając każdemu modlącemu się symboliczną interpretację. Wydaje się, że ramiona konającego Chrystusa dodatkowo się wyginają. W zamyśleniu robię kilka zdjęć wykorzystując nietypowe światło. Wychodzę na zewnątrz, staję i oddycham ciepłym powietrzem. Jedyna znana mi świątynia, gdzie po wyjściu znajduję się wiele kilometrów od najbliższego gospodarstwa. Pusta dolina, na myśl od razu przychodzi serial Janosik, tyle że tam był to zabieg filmowy, gdy bohater z kościółka w Nowym Dębnie wychodził w dolinie Chochołowskiej. Tutaj jest to możliwe, po wyjściu podziwiam zbocza Łopiennika. Siadam jeszcze na chwilkę pod lipą, by nabrać sił przed dalszą wędrówką. Uwagę przyciągają słoneczniki i malwy posadzone wzdłuż żerdzianego płotu. Odkładam wodę i komponuję nowe zdjęcia. Motyw polnej drogi i słoneczników już niezbyt częsty jest na polskich wsiach. Gdyby nie psujące widok nowoczesne samochody pewnie można by na tej drodze zobaczyć dziecko przeganiające gęsi.