sobota, 28 lutego 2009

Przeklęty



Wieczorem lipa pachniała wyjątkowo intensywnie. Nie wiedział dlaczego tak było, ale po zmroku czuł ten zapach mocniej niż w dzień. Być może osłabienie znaczenia wzroku w nocy jako zmysłu dominującego powodowało, że zapachy nabierały wyjątkowego znaczenia. Słodki i zniewalający zapach lipy był daleki od odurzającego jaśminu. Siedział na ławce pod starym drzewem, zapach kwiatów unosił się jak mgła w lesie, nad jego głową pracowite pszczoły zbierały nektar lipowy. Bzyczenia owadów dopełniał szum strumienia, który w ciągu dnia gubił się wśród dźwięków niedalekiej wsi. Bezchmurna noc zniechęcała do szybkiego zaśnięcia, toteż we wsi jeszcze ludzie się odwiedzali, a młodzi szykowali ognisko pod lasem. Nie obawiał się, że ciszę wieczoru zakłóci mu ktoś poza znachorką, nie odwiedzano jej, chyba że było to konieczne. Dom położony na uboczu wsi pozwalał co prawda na obserwację wsi, ale jego mieszkańcy byli pozostawiani w spokoju. Jego rany po już prawie się zagoiły, ale dalej bolało go w piersiach, gdy się przeciągał. Wiedział też, że w razie śmiechu ból byłby nie do zniesienia, tyle że to mu nie groziło, nie pamiętał kiedy się tak śmiał. Głowa goiła się lepiej. Znachorka mówiła, że jak na psie. Gdyby nie powracające sny o nieznajomym proszącym o pomoc. Znachorka odczyniała uroki, nie pomogło. Czyżby niedźwiedzica z małym nie znalazła się na jego drodze przypadkiem? Nie wiedział. Westchnął, tak samo jak zapach lipy poczuł ukłucie w piersiach. Pewnie będzie odczuwał to przy każdej zmianie pogody. Uśmiechnął się, jakby było mu to potrzebne, i tak mógł każdą zmianę przewidzieć. Rozkoszował się ciszą, wiedział, że niedługo będzie musiał odejść. Ten zakątek bardzo mu odpowiadał, więc się nie śpieszył z okazywaniem, jak bardzo wróciły mu siły.
- O czym myślisz? - Słyszał kroki znachorki już chwilkę wcześniej.
- Niedługo będę musiał odejść - powiedział z ociąganiem.
- Jeszcze nie jesteś całkiem zdrowy, rany mogą się otworzyć. - Nie była to całkiem prawda, ale cieszył się, że jest miłym gościem. - Poza tym dręczą cię zwidy, może wrócić gorączka.
- Jak ci się mam odwdzięczyć?
- Rozmawialiśmy już o tym. Nic mi nie jesteś winien. Być może kiedyś ja będę potrzebowała twojej pomocy. Wiem, że możesz dużo. Całe Karpaty o Tobie opowiadają.
Księżyc nieśmiało wyjrzał zza lasu. Niedaleko na wzgórzach odezwało się wycie wilka, po chwili z góry w lesie dało się słyszeć kolejne jakby lekko stłumione. Znachorka się wzdrygnęła. Uśmiechnął się. Ludzie tacy już byli, bali się nocy, wilków i jego, ale on był potrzebny. Czasami.
- Masz moją dozgonną wdzięczność, tak ja ci którzy mnie tu przynieśli.
- Jeden z nich jest wujem dziewczyny, którą zabiła ta zazdrosna smarkula w tej wsi za lasem.
- Teraz rozumiem. Chmarnicy rzadko są podwożeni....
Zapadło niezręczne milczenie. Znachorka wydawała się spięta. Milczenie jej ciążyło jakby chciała skierować rozmowę w innym kierunku. Odchrznąknęła suchość w ustach.
- Co noc majaczysz. Co ci się śni? Muszę wiedzieć. Może będę w stanie Ci pomóc. Ciągle powtarzasz "Czego chcesz ode mnie?"
- Zanim mnie zaatakował miś spotkałem w lesie ducha.
Znachorka zesztywniała.
- Na rozstajach dróg? - twarz miała bladą - przy kamieniu? Wóz drabiniasty?
- Skąd wiesz?
- Wszyscy we wsi go widzieli.
- Kim on jest? Jak długo to trwa?
- Ponad 20 lat. To mój ojciec! - wykrzyczała ostatnie zdanie i ukryła twarz w dłoniach, ciałem wstrząsał szloch.

niedziela, 22 lutego 2009

Przeklęty


Chmarnik liczył chmury. Leżał na porośniętym porostami głazie, który znalazł na połoninie i rozkoszował się ciepłem sierpniowego słoneczka. Głęboki błękit nieba przesłaniały mu co jakiś czas śnieżnobiałe chmury śpieszące się w swej gonitwie na zachód. Rozmarzony oglądał ich kształty nieustannie się zmieniające. Wiatr delikatnie poruszał otaczającymi go trawami, które lekko już zżółkły po przekwitnięciu w letnim słońcu. Falujące łany traw na połoninach harmonijnie się przesuwające przypominały mu morze, które widział raz w życiu. Uwielbiał tu przychodzić co roku. Wydawało mu się, że tu na górze ucieka od codziennych spraw i czas się zatrzymuje.
Obraz znikł.
Miał małe ręce i było mu zimno w nos. Dziecinna czapka uszatka głęboko nasunięta chroniła głowę przed mrozem. W ogóle był ciepło ubrany, bo zima była w pełni. Swoją małą dziecinną ręką trzymał się mamy spódnicy. Stali wśród mieszkańców jego rodzinnej wsi przed cerkwią, by zaraz wyruszyć z procesją na święto Jordanu. Nie interesował go obrządek związany z wodą, myślał o górce za domem, gdzie z kolegami wyślizgali trasę do zjeżdżania. Zima była surowa tego roku. Gdy chodził ścieżkami, które ojciec robił łopatą ledwo mu było widać czapkę. Na schody cerkwi wyszedł pop.
Rozmazał się i znikł we mgle.
Mgła była wszędzie. Płynęła leniwie w lesie. Było ciepło, choć ranek był wczesny i brzask pozwalał rozróżniać już kształty, ale jeszcze nie szczegóły. Każda sekunda sprawiała, że mgła wstydliwie się chowała ustępując miejsca porankowi.
Usłyszał stukot kół na kamieniach drogi, na której stał. Znowu ten wóz. Nie mógł się ruszyć. Stukot nieśpieszny, ale narastał, więc niewątpliwie furmanka była coraz bliżej. Nie mógł oderwać nóg. Czekał. Opary mgły pieszczotliwie otulały przydrożne drzewa na przemian gęstniejąc i rzednąc. Nagle zrobiło się chłodno, oddech zmieniał się w parę. Wiedział co to znaczy. Wydawało mu się, że widzi kształt. Najpierw z mgły wyłonił się koń. Zwykła kasztanka ciągnęła żelazny wóz. Na wozie siedział furman trzymający bat. Głowę miał spuszczoną tak, że kapelusz zasłaniał twarz. Mgła zastygła. Koń stanął. Zrobił ruch głową jakby parsknął, ale żaden dźwięk nie dotarł do uszu chmarnika. Konia widział jakby mimowolnie, bo cały czas był skupiony na woźnicy. Ten powoli uniósł głowę. Oczy skrywał cień, ale chmarnikowi wydawało się że widzi wyrzut w tym spojrzeniu. Może czuł to w jakiś inny sposób, bo przecież oczu nei sposób było dojrzeć w skrywającej je ciemności. Woźnica batem pokazał brzeg drogi. Nic prócz krzaków tam nie było. Nic wyjątkowego i wartego uwagi. Później na swoje serce, a następnie na chmarnika.
- Czego ode mnie chcesz? Co mam zrobić? - chmarnik wyszeptał te słowa, ale był pewien, że były usłyszane. Woźnica powtórzył tą samą sekwencję gestów. Koń targnął głową. Zarżał, ale znów nic nie było słychać. Mgła zgęstniała i pochłonęła widmo. Stał sam na drodze. Bolało go w piersi. Dusiło go. Do głowy cisnęło mu się to samo pytanie.
- Czego chcesz? - tym razem krzyknął.
- Muszę opatrzyć ci rany, bo misio Cię poturbował. Leż nie ruszaj się. - spokojny głos kobiety był jak najbardziej rzeczywisty. Należał do niemłodej już niewiasty o ostrych rysach i włosach z rzadka przetykanych siwizną.
Powoli, starannie sprawdzała jego obrażenia. Chyba miał gorączkę i szumiało mu ciągle w głowie. Rozejrzał się po chacie. Leżał na łóżku, czuł zapach słomy w sienniku. Nad głową na ścianie wisiał jakiś święty obrazek, a w rogu chaty pająk cierpliwie czekał na posiłek. Cała chata sprawiała wrażenie lekko zaniedbanej. Dawno już wapno na ścianach i suficie poszarzało do dymu, który lekko szczypał w oczy jak w każdej kurnej chacie. A i glinka na podłodze była dawno wymieniana. Kobieta skończyła badanie.
- Muszę cię pozszywać, a zanim to zrobię dam ci coś do picia. Jak się obudzisz będziesz się lepiej czuł.
Urwała po parę listków z naręczy ziół wiszących po ścianach. Rozpoznał tylko niektóre. Krwawnik na trudno gojące się rany. Babka na tamowanie krwi. Mak pewnie na sen. Reszty nie znał. Do zagotowanej wcześniej wody wrzuciła część ziół, zostały tylko te na okłady. Przysunęła wiadro wody. Pogrzebała w palenisku i na szufelce przyniosła węgle. Rzuciła je na wodę i coś zaczęła mamrotać. Wiedział o co chodzi. Odczynianie uroków. Dotknęła jego czoła. Podała kubek. Wypił ciepły płyn. Po chwili poczuł się jak po piciu z sołtysem w ostatniej wsi. Wzrok mu się zamazywał i nie miał sił, ale przestało go boleć. Powieki zaczęły ciążyć coraz bardziej. Sam nie wiedział kiedy świadomość odpłynęła mu znowu w świat snów.

sobota, 14 lutego 2009

Przeklęty


Chmarnik szedł nieśpiesznie leśną drogą. Początkowo niecodzienne wydarzenie zaprzątało mu głowę, ale później wschód słońca rozwiał troski tak jak przeganiał z lasu poranne mgły. Nisko zawieszone słońce przestrzeliwało korony drzew wysyłając równe promienie w kierunku ściółki. Rozproszone we mgle sprawiały wrażenie podobne do światła załamanego na witrażach w kościele. Życie powracało do lasu. Różnokolorowe ptaki prześcigały się w porannych trelach, trudno było rozpoznać właścicieli przecudnych głosów, tak szybko śmigały po gałęziach. Powoli robiło się coraz cieplej, poranne mgły rzedły jakby wstydliwie umykając w cień pomiędzy drzewa. Chmarnik rozkoszował się rześkim, wilgotnym powietrzem przesyconym zapachem lasu, zapachem niemożliwym do podrobienia, takim którego nie sposób zapomnieć. To właśnie deszcz wydobywał z lasu jego esencję, sprawiał, że las tętnił, pachniał i mienił się kolorami. Tylko po deszczu ilość odcieni zieleni sprawiała, że tęcza mogła się wstydzić. Zachwyt chmarnika przerwał delikatny szum z prawej strony. Bez problemu rozpoznał biegnące zwierzęta przez las. Nie były spłoszone, nie miał się czego obawiać. Jednakże ich wielkość i kierunek biegu sprawiły, że przystanął. Biegły z wiatrem, więc nie mogły go wyczuć. Rozejrzał się, nie było się gdzie ukryć. Jeśli to jelenie lub dziki nic mu nie grozi. Ale jeśli to......
Na drogę wyskoczył mały niedźwiadek, właściwie to się wytoczył, bo się potknął na ostatnim krzaku. Poturlał się bezwładnie by wylądować przy nogach chmarnika z cichym piskiem. Chmarnik zaklął szpetnie, już nie tak cicho jak miś pisnął. Podniósł głowę jak w zwolnionym śnie, by zobaczyć jak z krzaków wypada niedźwiedzica goniąca rozbawionego potomka. Nawet nie zwolniła, w biegu bez wahania trzepnęła chmarnika łapą w pierś. Poleciał do tyłu jak szmaciana lalka, przewracając się uderzył tyłem głowy w kamień. Stracił przytomność i to mu uratowało życie. Niedźwiedzica ruszyła za znienawidzonym człowiekiem, powietrze wypełniał zapach krwi. Choć drażniło to zmysły zwierzęcia, podchodziła ostrożnie. Wiedziała, że ludzi są podstępni. Ale ten był już niegroźny. Trąciła go łapą i jeszcze raz. Nie ruszał się. Prychnęła mu w twarz. Nic. Mały niedźwiadek przestraszony siedział już w krzakach na skraju drogi. Pisnął niespokojny. Stara odwróciła głowę w jego stronę. Jeszcze raz spojrzała na nieruchome ciało. Warknęła i ruszyła za małym.
(...)
Dołek wyrwał go na chwilę z omdlenia. Wóz znowu podskoczył. Poczuł zapach świeżo skoszonej trawy. Czuł jakby głowę zgniatały mu kamienie młyńskie. W ustach miał metaliczny posmak krwi. Piersi mu rozrywał ból. Korony drzew nad głową bawiły się z oślepiającym go słońcem. Wóz ciągnięty przez konie toczył się drogą. Usłyszał rozmowę:
- Po co go ciągnięcie? I tak zdechnie. Zresztą nie szkoda, to przecież chmarnik.
- Nawet żeby pies, to nie godzi się zostawiać na drodze. Wiem kim jest i co zrobił we wsi za górą. Ale gdyby nie on, to z głodu by w zimie cała wieś poszła na żebry. I tak pewnie długo nie pociągnie. Nieźle go miszka poturbował.
- Co z nim zrobicie? Na leczeniu się nie znacie przecież?
- Zawiozę go do znachorki nad rzeką. Ona poradzi. Jak mi nogę po zgnieceniu przez drzewo poskładała.......
Wóz znowu podskoczył. Ból rozerwał świadomość chmarnika w strzępy i odesłał w sny....

czwartek, 12 lutego 2009

Przeklęty


Chmarnik siedział na przydrożnym głazie. Czekał, aż słońce wzniesie się ponad otaczające go drzewa i zacznie ogrzewać polanę i drogę, przy której spędził chłodną, deszczową noc. Trochę przesadził z tym deszczem w poprzedniej wiosce. Nie dość, że sam był wymoczony, jak nigdy dotąd, to jeszcze w lesie nie było suchej gałązki, żeby rozpalić ognisko na noc. Dobrze, że dzień się zapowiadał ciepły, sama myśl o słońcu już go rozgrzewała. Las milczał. Buki przetykane jodłami stały nieporuszone w oczekiwaniu na pierwsze promienie słońca. Opary mgły snuły się powoli między drzewami i trawami na polanie wywołując na przemian podziw i atawistyczny niepokój. Wydawało się, że wilgoć chce dotknąć każdej gałązki, liścia czy trawy. Mimo mgieł otulających las, słońce zaczynało lizać czubki drzew. Dziwne, że o poranku w lesie panowała cisza. Dopiero teraz chmarnik to zauważył, normalnie ptaki dawałyby już niezły koncert swoich umiejętności śpiewaczych. Las milczał. Chmarnik zaniepokoił się. Cisza była niemalże nienaturalna, wciskała się wszędzie jak mgła. Opary powoli przetaczały się nad drogą. Nagle zdziwiony zauważył, że siedzi niemalże na skrzyżowaniu dróg. Przysiągłby, że wcześniej nie było tej drogi bocznej. Widocznie zmrok i mgła przysłoniła niskie gałęzie drzew otwierające niewielkie przejście. Nagle usłyszał dźwięk. Dźwięk, którego nie sposób pomylić. Chmarnik słyszał go wielokrotnie, ale nigdy o świcie w środku lasu. Wóz żelazny ciągnięty przez konie piął się pod górę od strony głuszy leśnej, a nie od strony wsi. Chmarnik wzruszył ramionami, może ludzie kradną drzewo z lasu dziedzica. Ale zaraz sam się pacnął dłonią w czoło, nikt rozsądny by się nie wybrał w taką ulewę po drzewo, bo do lasu by nie wjechał. Zaciekawiony czekał. Z dochodzących go dźwięków wnioskował, że wóz jest porządnie obciążony. Długo to trwa. Coś tu jest nie tak. Wstał i wyjrzał na boczną drogę. Pusto. Wytężył wzrok by przebić opary mgły przetaczające się przez drogę. Nic. Dźwięk umilkł jak nożem uciął jeszcze zanim wychylił głowę. Chmarnik poczuł, że niewidzialna dłoń podnosi mu włoski na karku jakby pieszcząc każdy oddzielnie. Odetchnął głęboko i usiadł. Znowu. Znowu ten sam dźwięk. Zerwał się natychmiast i wyskoczył na drogę. Pusto. Cisza. Las wymarły gorzej niż w zimie. Teraz to już sam nie wiedział, czy ma ochotę zobaczyć ten wóz wyłaniający się z mgły. Chmarnik rozejrzał się, dla pewności splunął przez ramię. Strachliwy nie był, ale odeszła mu ochota na dalsze czekanie, by wysuszyć przemokłe ubranie i buty. Ruszył powoli drogą główną co jakiś czas zerkając przez ramię.

niedziela, 1 lutego 2009

Chmarnik


Chmarnik siedział przy studni. Miał nadzieję, że nie na próżno. To była już czwarta studnia w ciągu dwóch dni, przy której przesiadywał. Założył, że skoro rzucającym uroki nie był mężczyzna, co wykluczył w niedzielę w karczmie, to musiała być kobieta. Starowinka to nie była, bo uroki były za silne. Kobieta musiała być powodowana nieszczęśliwą miłością, skoro sprowadziła aż suszę na wieś. A skoro była to młódka to musiała przychodzić po wodę do jednej z kilku studni, które jeszcze nie wyschły. Przy każdej chmarnik spędzał pół dnia wiedząc, że rytm życia na wsi sprawia, że kobiety po wodę chodziły co najmniej dwa razy dziennie zależnie od ilości domowników. Uzbrojony w cierpliwość, której mu nie brakowało, czekał więc bacznie się rozglądając. Powietrze było wciąż gorące, choć słonko zmierzało powoli za horyzont. Po całym dniu na słońcu chmarnik był znużony. Przysiągłby, że cały czas się rozgląda, ale musiał na dłużej zamknąć oczy, bo stukot nosideł na wodę go zaskoczył.
- Znowu was sołtys spił panie? - miły i delikatny głos kobiety zapytał z drwiną.
Chmarnik wręcz poczuł jak włosy na karku zaczynają żyć własnym życiem. Jego żołądek niewidzialna ręka ścisnęła, tak jak kobieta wyciska pranie. Ręka i zniekształcona część twarzy zaczęły nieznośnie swędzieć. Wiedział, że się doczekał. To była ona. Nie bał się. Wszystko, co czuł upewniało go tylko, że wreszcie spotkał odpowiedzialną za całe nieszczęście dotykające miejscowość. Milczał zbierając siły.
- Pewnie was częstował swoimi rękodziełami? - dziewczynie humor dopisywał.
Chmarnik się odwrócił. Nie bał się złego spojrzenia. Nigdy nie nosił czerwonych wstążek ani nic podobnego. Jego kalectwo skutecznie odwracało złe oczy. W oddali nad lasem jakby zagrzmiało. Powietrze zgęstniało, stało się ciężkie. Nagle znikąd pojawiły się owady, całymi rojami. Różnego rodzaju muszki, komary i gzy. Chmarnik spojrzał na dziewczynę. Była piękna. Szkoda jej.
- Dlaczego to zrobiłaś? - znowu grzmot jakby bliżej. Dziewczyna dopiero usłyszała drugi. Drgnęła i uniosła głowę, jakby niepewna, czy dobrze słyszała. Dawno przecież burzy nie było.
- Co zrobiłam?
- Dlaczego zabiłaś pannę młodą tak szybko po ślubie? - chmarnik nie bawił się w podchody. Nad lasem gromadziły się ciemne chmury. Miały osobliwy kolor, zapowiadały straszną ulewę. Nie musiał tego oglądać. Czuł to całym ciałem. Nie pierwszy raz przecież powodował nadejście burzy. Uczucie elektryczności na karku nie ustępowało, było wręcz przyjemne. Jak zaczynał władać pogodą, musiał naprawdę się skupić, teraz robił to niemalże bez udziału świadomości.
Usta dziewczyny po ostatnim pytaniu ciągle były otwarte.
- Bo ja, ja.....
- Chmarniku! Chmarniku! - gościńcem biegł prawie trzeźwy sołtys rękę wyciągając w stronę chmury.
Pora kończyć - pomyślał chmarnik.
- Bo ja, bo on powinien być mój,a ona mi go zabrała - ciągle dziewczyna osłupiała dokończyła zdanie.
Powietrze przeszyło wyładowanie. Piorun przemknął tuż nad sołtysem i uderzył dziewczynę. Prosto w głowę. Ciągle miała zdziwiony wyraz twarzy, gdy kolana się pod nią ugięły i padła na twarz w pył drogi. Sołtys wykazał się ogromnym refleksem dopiero teraz padając na ziemię, przyciskając głowę rękoma do ziemi. Chmarnik pokręcił z dezaprobatą swoją. Nie lubił tego, ale nie było innego wyjścia. Te uroki to był tylko początek, tego co mogło spotkać wieś włącznie z zarazą. Odwrócił się i dopiero teraz spojrzał na burzę. Sołtys na czworaka dotarł do dziewczyny. Bał się jej dotknąć gołą ręką, więc przez ubranie odwrócił ją.
- Pomóż mi. Trzeba ją zakopać w ziemię, to wyciągnie pierun. - sołtys błagał. Chmarnik nie reagował. Zakopywanie w ziemię było tak pomocne, jak wkładanie chorego na płuca do pieca na 3 zdrowaśki.
- Ludzieeeeee! - rozdarł się sołtys. Wzywani i tak już wychodzili z domów zainteresowani nagłą zmianą pogody. Niebo na horyzoncie rozdzierały coraz to nowe błyskawice, których siłę oznajmiały grzmoty potęgowane przez góry. Chmury wędrowały powoli, majestatycznie. Zapowiadała się długa burza, prawdopodobnie całą noc. Owady nagle znikły. Już niedługo miało zacząć padać, zawiał delikatny wiaterek od burzy.
Nagle wśród gęstniejącego tłumu jedna ze starowinek zaczęła krzyczeć, podbiegła do martwej dziewczyny i jęła tulić zwłoki. Krzyk przerodził się w płacz. Ktoś został wysłany po popa. Sołtys wstał z ziemi i popatrzył na chmarnika.
- To twoja robota? To była ona?
Chmarnik skinął głową.
- Nie mogłeś tego inaczej zrobić?
Smutne oczy chmarnika może i wyrażały wszystko, ale nie przekonały nikogo z tłumu.
- Poczekaj! Idę po pieniądze, a później się wynoś - sołtys odwrócił się do tłumu - niech nikt go nie tknie, bo będzie znowu jakieś nieszczęście!
Tłum wrogo patrzył na chmarnika otaczając go dokładnie. Nie bał się. Wiedział, że nikt go nie ruszy, przynajmniej dopóki słychać zbliżające się uderzenia piorunów. Wiedział też, że im bliższe będą to tłumek będzie rzedniał.
Sołtys pojawił się po chwili w towarzystwie popa i jeszcze paru osób. Pod nogi chmarnika rzucił zwitek banknotów. Na stojących spadły pierwsze krople deszczu. Pioruny uderzały raz za razem, ale omijały wieś. Tłumek faktycznie się przerzedził. Chmarnik wychwycił spojrzenie popa. Usta duchownego bezgłośnie wypowiedziały słowo. Chmarnik wiedział jakie.
Propastnyk.
Rozejrzał się jeszcze i ruszył w nasilającym się deszczu do lasu. Stanął jeszcze na górze pod lasem i ogarnął wzrokiem dolinę. Jedna burza to za mało, przydałaby się zlewa tygodniowa. Dla niego nie stanowiło to problemu. Zostawił zaklęcie.