sobota, 30 stycznia 2010

Ditkowa werhołyna


Szedł powoli drogą pod górę w kierunku lasu. Miał nadzieję, że zanim słońce znajdzie się zenicie on skryje się już w cieniu drzew, słońce zaczynało nieznośnie prażyć, a były to dopiero wczesne godzinny poranne. Musiał znaleźć się daleko od wsi nim ludzie ugaszą pożar i dojdą, kto jest winowajcą. Miał nadzieję, że dotrze do młyna nim jego doścignie rozjuszony tłum. Nie miał żadnego planu, ale miał dość czekania, czuł się bezsilny, chciał zobaczyć na miejscu, czy nic się nie da rzeczywiście zrobić, by się uwolnić. Poczuł ból w biodrze, nie był już młodzieniaszkiem a i kalectwo nie pozwalało mu iść tak szybko jakby sobie tego życzył. Nie wiedział czy był tak sterany życiem, czy tylko w głowie czuł ciężar wszystkiego, co uczynił czy też jego ciało rzeczywiście odmawiało posłuszeństwa. Popełnił błąd, że nie zabrał wody, czuł suchość w ustach, brak śliny i suche powietrze skutecznie drapało w gardle. Musiał odkasłać. Stanął. Znowu go zaczęło dusić w gardle. Może to dym? Ale przecież długo nie patrzył. Siądzie sobie chwilkę. Tylko chwilkę. Wypatrzył kamień przy drodze. Spoczął. Nawet słońce jakby mniej przypiekało. Kropelka potu łaskocząc spłynęła po czole i delikatnie zsunęła się po lewej stronie nosa. Otarł szorstkim rękawem koszuli. Zerknął na drogę. Pościgu nie było widać. W dali nieźle się dymiło, prędko tej chałupy nie ugaszą. Westchnął z ulgą, może jeszcze posiedzieć chwilkę. Ciepło słońca rozleniwiało. Zsunął się z kamienia na trawę i oparł się plecami o głaz. Mech mile mościł siedzisko, łagodził nierówności pod plecami. Jakby miał jeszcze wodę, co raz dotkliwiej odczuwał brak płynów. A gdyby tak piwo. Zimne z pianką. Westchnął. Odchylił głowę i oparł na głazie. Usłyszał śpiew skowronka zawieszonego nad ziemią. Radosny trel niósł się ponad polami i łąkami. I znowu. Musi ruszać. Ale w nogach miał mdły niewład. Tak mu się nie chciało ruszać, był taki słaby. Wydawało się, że podniesienie ręki wymaga mobilizacji wszystkich sił. Spod przymkniętych powiek zobaczył postać, stała obok i patrzyła na niego. Postać pięknej kobiety w bieli, rozwiana sukna niemalże nie skrywała ponętnych kształtów oświetlanych z tyłu przez słońce. Oblicze opromienione z tyłu przez światło prawie pozostawało w cieniu, lecz wyobraźnia mimowolnie podpowiadała urodę. Piękność skinęła ręką, czuł się jak laleczka w rękach aktorów z wędrownej trupy, nie miał własnej woli, pragnął utonąć w białych ramionach niewiasty. Soczyście splunął przez lewe ramię.
- Południca, psia jucha! - otrząsnął się. Pierwszy raz i prawie byłoby po nim. Poczuł nowe siły. Zerwał się i ruszył przed siebie. Po chwili skrył się w cieniu lasu. Równym tempem posuwał się pod górę ciągle. Spodziewał się, że w lesie chłód złagodzi upał, ale coś za zimno stawało się z każdym krokiem. Nawet może by go nie zdziwiło, że oddech mu paruje, tak jak widok śniegu pomiędzy drzewami. Spodziewał się przeszkód, ale nie sądził, że diabły będą tak zazdrośnie strzegły swoich tajemnic. Wdowiec dokładnie mu wytłumaczył, jak ma dotrzeć do młyna. Był pewien, że zanim zobaczy budynek usłyszy koło młyńskie i tak się stało. Brodził już po kolana w śniegu, gdy usłyszał młyn i wtedy zerwała się zamieć. Takiej psiej pogody jeszcze nie widział jak żył. To nawet nie chodzi o mróz, czy o to że śnieg zacinał z każdej strony, płatki były tak duże, że niemal dotkliwie odczuwał każdy z osobna. Najgorsze było, że tym razem nie mógł z tym nic zrobić. Każdy krok kosztował go niemalże całe siły, o dziwo gdy się odwracał zamieć cichła i z powrotem szło się leciuśko. Tak kusiło go, żeby zawrócić. Dać sobie spokój i wrócić. Ostatnie metry przed młynem pokonał na czworaka, czuł, że ma już odmrożone palce u rąk i kolana i wtedy usłyszał znowu ten głos:
- Młyna nie widziałeś głupcze? - kpina zawarta w głosie bolała dotkliwiej niż zwykle.
Podniósł głowę by widzieć mówiącego, ale na schodach młyna zobaczył tylko mglisty cień. Nawet nie cień, kształt, o który się rozbijały płatki śniegu.
- Nasz jesteś, im wcześniej to pojmiesz tym krócej się męczyć będziesz. Podpisz cyrograf i weź inkluz. - na śniegu przed nim zmaterializował się kawałek skóry z tekstem i pióro. Był taki słaby. Nie miał siły już więcej by się opierać. Wiatr przyginał go do ziemi o dziwo nie zdmuchując ani pióra ani cyrografu. Wyciągnął rękę.
- A ty czego tu chcesz wdowcze? - usłyszał nagle wybuch jadowitego śmiechu.
Obok niego stał, nie leżał i nie czołgał się człowiek. Tylko zwyczajnie stał opierając się wichurze człowiek. Wyciągnął on rękę i podparł chmarnika. Dźwignął go do góry. Cały czas podtrzymując go ręką wskazał mu wodospad za kołem młyńskim. Chmarnik przysłonił twarz od wiatru. Za młynem faktycznie sączyła się pomiędzy głazami i zawaliskiem kłód drzewa woda. Sięgnął myślami. O tak. To była dziura w barierze. Poczuł dotyk chmur na zewnątrz. Uderzył piorun. Jeden. Za nim kolejny. Rozpętało się piekło. Tyle, że tym razem to piekło sprowadził on. Diablisko na schodach zawyło. Wdowiec zasłonił obu krzyżem. Zaczął odmawiać pacierz, nie skończył. Z gór przyszła fala niosąc głazy, kłody i ziemię. Zmiotło młyn w jednej chwili. Wycie towarzyszące odpływającemu młynowi miało towarzyszyć chmarnikowi do końca życia. W miejscu, gdzie było koło młyńskie osunęła się ziemia odsłaniając skałę z dwu metrowym uskokiem. Chmarnik wiedział, że miejscowi wymyślą nowemu wodospadowi na pewno jakąś malownicza nazwę. Siadł wyczerpany na szybko topniejącym śniegu. Zerknął na towarzysza. A ten popatrzył mu w oczy.
- Nie jesteś mieszkańcem tej wsi? - znał odpowiedzieć, ale musiał zapytać - nie jesteś nawet człowiekiem? To kim jesteś?
Ten, którego brał za wdowca się uśmiechnął.
- Mogłeś to załatwić sam. Czemu tego nie zrobiliście sami? - wiedział czemu, to on, chmarnik był tym ostatnim sprawiedliwym, choć nigdy nie chciał nim być.
Wdowiec się uśmiechnął i pokiwał głową. Ruszył powoli by zniknąć między drzewami.