czwartek, 25 lutego 2010

Chmarnik by Kris


Wielkie dzięki Krzysiu!!!! Teraz widzę, że faktycznie była piękna....

" To była ona. Nie bał się. Wszystko, co czuł upewniało go tylko, że wreszcie spotkał odpowiedzialną za całe nieszczęście dotykające miejscowość. Milczał zbierając siły.
- Pewnie was częstował swoimi rękodziełami? - dziewczynie humor dopisywał.
Chmarnik się odwrócił. Nie bał się złego spojrzenia. Nigdy nie nosił czerwonych wstążek ani nic podobnego. Jego kalectwo skutecznie odwracało złe oczy. W oddali nad lasem jakby zagrzmiało. Powietrze zgęstniało, stało się ciężkie. Nagle znikąd pojawiły się owady, całymi rojami. Różnego rodzaju muszki, komary i gzy. Chmarnik spojrzał na dziewczynę. Była piękna. Szkoda jej."

środa, 24 lutego 2010

Hpiry


Chmarnik niemalże szedł po omacku, co chwila potykał się lub ślizgał się na rozmokniętej przez deszcz drodze. Był cały przemoknięty, w butach chlupało mu jak w stawie wójta, właściwie to i boso mógłby iść, nie byłoby różnicy. Dobrze, że deszcz nie był zimny, to ubranie przyklejone do ciała nie przyprawiało o dreszcze. Jako, że faktycznie nie było zimno w powietrzu unosiły się opary przenikające w mgłę i uciekające ku dolinom. Mimo, że było południe panowały prawie ciemności, od wielu godzin chmury zawisły ciężko nad Bieszczadami. Właściwie to niewielkim wysiłkiem mógł rozgonić zlewę, ale nie miał w zwyczaju bez powodu bawić się pogodą, co innego gdyby znalazł się jakiś klient gotów zapłacić. Chwila nieuwagi i znowu gramolił się z błota przeklinając na czym świat stoi. Musi dotrzeć do wsi jakiejś, zanocować w karczmie, najeść się i wysuszyć, no i napić się, żeby zapomnieć te parę godzin męki. Deszcz zbudził go w lesie, spał sobie w przydrożnym szałasie zostawionym przez poprzednich podróżnych. Początkowo myślał, że przetrwa deszczową noc, jak wiele już poprzednich. Nawet jak się zaczęło mu lać na głowę był skłonny czekać świtu, ale gdy woda zaczęła się wdzierać dołem do szałasu nie wytrzymał. W ten sposób wędrował nieśpiesznie od wielu godzin przemoknięty do suchej nitki. Wydało mu się nagle, że deszcz zelżał. Zerknął z nadzieję w niebo.
- Podkasuje się, żeby lepiej lunąć - zamruczał z niesmakiem połączonym ze znajomością prawideł pogody. Okrasił opinię jeszcze soczystym splunięciem przez lewe ramię, tak na wszelki wypadek, gdyby burza była spowodowana nadprzyrodzonymi siłami i ruszył dalej z niesmakiem kręcąc głową.
Droga się poszerzała, to mogło oznaczać tylko jedno - wieś. Wytężył wzrok, otarł deszcz zalewający oczy. Faktycznie jakby zamajaczyły mu bryły budynków, ale równie dobrze mogło być to jedynie pobożne życzenie. I tak nie miał innego wyjścia jak iść dalej. Im bliżej był swojego pobożnego życzenia tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jest coraz bardziej prawdziwe. Zbliżał się do wsi. Mgła prześlizgiwała się nieśpiesznie miedzy domostwami, na przemian je odsłaniając, by za chwilę skryć szczegóły zostawiając mu jedynie zarysy. Wszedł między zabudowania, stanął. Coś tutaj nie pasowało, to że go psy nie obskoczyły na wejściu do wsi go nie zdziwiło. Psy go unikały, ale że w oknach chałup nie paliły się lampy było niepokojące. W chatach na pewno było ciemniej niż na zewnątrz, a w środku dnia wszyscy nie poszliby spać. Nawet jakby pop zarządził odprawę w cerkwi też na taką nie daliby rady pójść wszyscy mieszkańcy. I ostatnia rzecz, która dopełniła podejrzeń - dym z komina. Nigdzie się nie paliło pod kuchnią. To było niemożliwe. Pierwsze chałupy musiały być puste. Może powinien się wycofać. Taki obrót wypadków nie wróżył nic dobrego. Nie bał się ani żywych ani zmarłych. Ale zarazy owszem. Ciekawość jednak zwyciężyła. Wolno ruszył do pierwszej chałupy. Na płocie wyplatanym z wikliny suszyły się garnki, za płotem ogródek pełen był kwiatów, wśród których wyniośle królowały o tą porę roku malwy. Otwarta furtka nie sprawiała trudności, podszedł do drzwi. Zastukał kosturem. Cisza. Powtórzył....... Dalej Nic. Wzdłuż ściany przesunął się do okna. Zajrzał, ale w panujących ciemnościach nie mógł nic dojrzeć. Strumień deszczówki ze strzechy celnie trafił wprost za jego kołnierz, aż wygięło mu plecy w kabłąk. Wzdrygnął się. Wrócił pod drzwi. Naparł na nie, ustąpiły. Wszedł do chałupy. Stanął. Po chwili wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności. Z sieni wszedł do kuchni, po kolei sprawdzał każde pomieszczenie, ale nigdzie nie tylko, że nie znalazł nikogo, to wszystko wyglądało jakby mieszkańcy dopiero co opuścili chatę, by pójść na mszę. Wyszedł przed dom. Ciekawe czy podobnie jest w całym obejściu. W przylegającej do chaty szopie nie znalazł też nikogo, zajrzał do chlewika. Pusto. No rozumiał, że świnie mogły stracić życie, coś jeść ludzie musieli, ale w stajni nie było też zwierząt. Zostaje stodoła. Pełen złych przeczuć skierował kroki do ogromnych drzwi. Gdy położył rękę na klamce instynkt kazał mu się uchylić. Poczuł tylko powiew powietrza nad uchem i w drewnianych drzwiach budynku utkwiły widły rzucone z ogromną siłą. Jeszcze drewniany trzonek drgał rytmicznie, gdy chmarnik już się odwracał szukając przeciwnika. Na przeciwko niego stał ogromny mężczyzna.
- Nie jesteś hpirem - wyszeptał zdziwiony nieznajomy.



PS. Dzięki Kris za przepiękną grafikę!!!!!

sobota, 20 lutego 2010

Tyskowa






Jeszcze w głowie ciągle mam tajemnicę Czartowego Młyna. Co się tam wydarzyło, że tak został nazwany? Czy faktycznie ditki tam harce wyczyniały? Dopiero zapach wypalanego węgla wyrywa z zamyślenia, dla mnie zapach przyjemny, bo kojarzy się przyjemnie, tak jak majowy zapach konwalii. Konwalia nie do podrobienia poza wiosennym słońcem, a wypalany węgiel poza Biesami. Zapach wypału miesza się z poranna wilgocią strumienia i unosi się lekko w porannym słońcu. Na wypale smolarze pokazują ogryzione przez wilki kopytko konia, z troską zabierają małego szczeniaka, który uparcie chce się wybrać ze mną w góry radośnie merdając niezdarnym ogonkiem.
Bo betonowych płytach ruszam tam, gdzie niegdyś wznosiły się zabudowania Tyskowej. Teraz straszą tam wybite okna pozostałości budynków nieistniejącego PGR. Puste łąki wypełnione falującym morzem traw zupełnie jak w poety bezmiarze oceanu wznoszą się i opadając w rytm podmuchów wiatru muskającego szczyty gór. W górze wypatruje zdobyczy niezmordowany lotnik.
Z ulgą żegnam ostatki nowoczesności betonowej drogi, lepsze bezdrożne błota niż płyta nachalnie wpychająca cywilizację w dzikość Bieszczadu. Wśród wysokich milcząco oskarżających lip zostało kilka grobów, pozostałości cerkwi nie mogę wypatrzeć w zaroślach, jedyna szansa to wrócić w maju, gdy zejdą śniegi a roślinność nie zakryje zazdrośnie całunem zapomnienia świadków tragedii wysiedlanych. Pustka i cisza. Nikogo. Wiatr tylko nagina lipy w ukłonie zmarłym. Nawet zdjęcia w takich miejscach nijak robić, jakoś wstyd.
Z zamyślenia wybija mnie dopiero rozdroże, konieczna mapa. Strumień ułatwia pozycjonowanie, za kilkaset metrów powinna być przełęcz Hyrcza i kapliczka. Jest.
Starzy ludzie opowiadają że po wojnie przychodzili tu na jagody. Na prawo od kapliczki ponoć. Po wojnie to i może. Teraz już ani jagodowisk ani jagód. Parę rachitycznych krzaczków jest marnym wspomnieniem. Po lewej miga w oknach drzew porośnięta lasem Korbania, na której o cmentarzu żołnierzy wie już tylko las i dusze się tam błąkające.
Wreszcie zasłużyłem na widok na dolinę Łopienki. Wypełniona słońcem polna zachęca do zejścia z drogi. Nie zapominam patrzeć pod nogi na skraju lasu, taka łąka odludna to raj dla wygrzewających się niemrawo po nocy gadów. Najpierw ugasić pragnienie. Siąść i pomyśleć, jeśli fotka zrobiona krócej niż w 3 min to jest do wyrzucenia. Kiepsko. Słońce w obiektyw. Mimo to robię kilka ujęć.
Cieszę oczy widokiem pustej doliny. Pustej? W oddali widać progony na polach, pozostałości osadnictwa i uprawy w dolinie. Trudno uwierzyć, że przed wojną na targ w Łopience i odpust zjeżdżała się spora część Europy Wschodniej, choć był on już na jesieni. Jeszcze chwilka, żeby oczy nacieszyć i łyk wody przed dalsza wędrówką. Ruszam do Łopienki. Chwilkę przed wyjściem z lasu muzyka, ale to niemożliwe. W tym samym miejscu usłyszałem, gdy na mszę przez góry szliśmy. Tak tak. Wspomnienie Bieszczadzkich Aniołów ciągle żywe, parę dni temu mistrzowie folka grali koncerty i podczas mszy w cerkwi a echo przypominało dolinie, że ciągle żyje pamięć o tym, co odeszło i nie wróci już.

piątek, 19 lutego 2010

Czartów Młyn







Kto raz czuł zapach górskiego powietrza o poranku upalnego dnia wie, że nigdy go nie zapomni. Wilgoć i chłód bijąca od strumieni tętni obietnicą przepięknych widoków, bo w dolinie własnie rozpoczynam wędrówkę. Choć wiem, że czeka długa droga, nie waham się zboczyć na chwilkę, by po raz kolejny zobaczyć Czartów Młyn - magiczne miejsce, wodospad u zbiegu strumieni w bukowym lesie. Powoli brodząc w zimnej wodzie przekraczam płytką strugę, by zaraz wspinać się pod górkę. Po drodze mijam pozostałości domostwa - pusta piwnica straszy martwą czeluścią. Choć miejsc takich w Bieszczadach widziałem wiele, zawsze robi to takie samo wrażenie. Wyobraźnia podpowiada widok mieszkańców krzątających się wokół domostwa, dzieci z patykami gonią kota, a zniedołężniały dziadek z uśmiechem obserwuje zabawę wnucząt. Może tak było, może nie. To już się nie wróci, lecz któż z nas nie dałby wiele, by zapukać choć na chwilę do karczmy w tej czy innej bieszczadzkiej wsi. Zamiast wizyty w karczmie sycę pragnienie czereśniami, które nie mają sobie równych na świecie. Niewiele dalej piękne czernice błyszczą się w porannym słońcu, o tą porę roku ich słodycz zachęca do robienia nalewek. Kolejny strumień minięty, uważnie obserwuję każdą rozmiękłą ziemię. Od kilku lat o misia nietrudno w każdym zakątku Bieszczadu, a co dopiero w tak odludnych. Tropy jeleni, wilków czy rysia nie należą do rzadkich, a atawistyczne lęki zawsze podnoszą włoski na karku i mimowolnie bacznie obserwuję zbocza. Po krótkiej wspinaczce skręcam w bok do strumienia, z kamienia na kamień i z zza zakrętu wyłania się wodospad. Suchy o tej porze, omszały, mchy wypijają resztki zmrożonej nocą wody. Rumowisko gnijących gałęzi i pni zagradza drogę. Gęsto rosnące niewielkie buki na zboczach chylą się ku sobie tworząc barierę dla słońca, które i tak nie wniosło się jeszcze ponad góry by oświetlić połączenie strumieni. Zawalisko, sączące się światło i wilgoć poranna sprawiają upiorne wrażenie. Nie chciałbym tu nocować, nie wiem skąd nazwa Czartów Młyn, bo wodospad duży nie jest, ale nocować bym tu nie chciał sam.