niedziela, 22 marca 2009

Przeklęty


Wyruszył przed świtem. Chciał się znaleźć na rozdrożu przy kamieniu o tej samej porze co wówczas, gdy spotkał zjawę. Za ostatnimi budynkami we wsi na zbiegu trzech dróg przy kapliczce stanął. Był zmęczony podejściem pod górę, droga teraz nie unosiła się tak bardzo i zanurzała w las. Mógł więc chwilkę odpocząć. Rozejrzał się. Z tego miejsca rozciągał się piękny widok na Bieszczady. Na wschodzie niebo szarzało. Choć jeszcze nie widać było słońca, można już było rozróżnić szczegóły okolicy. W dalekiej dali bez trudu rozróżniał poszczególne szczyty połonin, które były szczelnie otulone lasami. W dolinach po nocy snuły się mgły, jakby ciągle niepewne swego losu, gdy zapanuje ciepły dzień. Bez trudu mógł wyróżnić dolinę Sanu, tam mgły wydawały się najbardziej nieustępliwe. Słońce z każdą chwilą oświetlało coraz to nowe szczegóły każąc mrokom i cieniom skryć się na czas dnia w lesie. Wiedział, że gdy wejdzie do lasu, tam będzie jeszcze mroczno i ponuro. Poczuł wędrujące mrówki na karku, znał to uczucie, ktoś go bacznie obserwował. Spojrzał w kierunku wsi, czasami mieszkańcy bez większego skrępowania poświęcali dużo uwagi przybyszom zza niedyskretnie uchylonych zasłon w oknach. Ale tym razem przeczucie mu podpowiadało, że obserwator był w zupełnie innym miejscu. Odruchowo spojrzał na figurkę w kapliczce, ale sam do siebie się uśmiechnął, lipowe drewno rzadko ożywa. Spojrzał w stronę lasu, ale głębokie cienie uniemożliwiały rozróżnienie postaci, przez chwilę miał nadzieję, że nie wytrzyma i się poruszy, ale nic takiego się nie stało. Wzruszył ramionami i ruszył dalej drogą, nie miał czasu na zabawę. Mógł co prawda posłać tam piorunującą wiadomość, ale na to zawsze miał czas.
W lesie było zdecydowanie chłodniej i wilgotniej. Szedł miarowym krokiem, nie chciał się zmęczyć i opaść z sił, których i tak nie miał za wiele. Z przyjemnością wdychał wilgotne powietrze, przypomniał sobie poranek przed atakiem misia. Pogoda była podobna, tylko pora była o parę zdrowasiek wcześniejsza niż poprzednio. Znowu poczuł wzrok na plecach. Stanął. Odwrócił się powoli. W niedużej odległości za nim stała wilczyca, nie była duża, wręcz przeciwnie wyglądała raczej na młodą samicę. Futro zmoczone w rosie przyklejone było do ciała, a mimo to miała w sobie coś, co sprawiało, że nie miał żadnych wątpliwości, co do gracji jej ruchów. Stali i patrzyli na siebie. Wiele razy spotkał samotnego wilka i wilki w gromadzie, ale zawsze po chwili zwierzęta umykały w zieleń lasu. Teraz było inaczej. Wilczyca patrzyła na niego, a on na nią. Nie zamierzała uciekać. Czekała. Wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył dalej. Po paru krokach obejrzał się i przyłapał wilczycę, że cicho stąpa za nim. Teraz była bliżej, o wiele bliżej. Popatrzył w jej oczy. Zwierzęta nie wytrzymują wzroku człowieka, szybko odwracają głowę. Tym razem też się zawiódł. Spojrzała mu w oczy i było w tym spojrzeniu coś innego, jakby rozumnego, jakby smutnego. Pierwszy raz coś takiego widział. Wilki tak jak psy, traktowały go jak powietrze, nie to że unikały, po prostu jakby dla nich nie istniał. Wilczyca przeszła powoli obok cały czas go obserwując, ruszyła prosto drogą. Stał wpatrując się w nią, obejrzała się, ruszyła parę kroków, znowu się obejrzała. Zrozumiał, ruszył za nią. Wiedział ile wilk potrafi przebiec w ciągu nocy, jego przewodniczka jednak dostosowała tempo swoich kroków do jego możliwości. Co chwila się oglądała kontrolując odległość, nie pozwalała się zbliżyć, ale też dbała, by nie został w tyle. Drogę im przebiegł spłoszony zająć, wilczyca tylko warknęła zirytowana, a jej mięśnie na chwilkę zadrgały pod skórą. Jednak powstrzymała się od pościgu, obejrzała się na zadyszanego chmarnika. Musiał stanąć, żeby złapać oddech. Gdy przycupnął chwilkę na pniu zwalonego drzewa, próbował zebrać myśli, choć słyszał w głowie bicie własnego serca. Wilczyca najwyraźniej prowadziła go tam, dokąd sam zmierzał, tylko po co. Wiele razy widział udomowione wilki, ale ten nie był ani udomowiony, ani nie wyglądał na takiego, co towarzyszy każdemu w lesie. Wilczyca cierpliwie siedziała na przeciwko oczekując na dalszy marsz. I te oczy. Bardzo smutne. Wilcze oczy. Gdzie widział taki smutek, nie mógł sobie przypomnieć. Westchnął, wstał i ruszyli dalej. Tym razem bez odpoczynków dotarli do kamienia na rozdrożu. Usiadł i czekał. Nie minęła chwila a usłyszał stukot końskich kopyt i turkot kół. Tak jak poprzednio. Zebrał się w sobie. Wstał i wyjrzał na drogę. Tak jak w snach droga była zasnuta mgłą, która przelewała się jak para z garka. Pieściła delikatnym dotykiem drzewa i krzewy. Dźwięk nadjeżdżającego wozu narastał i dokładnie tak jak we śnie z mgły wynurzył się najpierw koń, późnej wóz i siedzący na nim woźnica. Zapomniał o wilczycy. Rozejrzał się, siedziała obok niego na ogonie wpatrzona w zjawę. Czyli ona też widziała drwala. Po co tu była? Pytanie kołatało mu się w głowie. Wóz stanął. I znowu tak jak we śnie drwal wskazał na serce i na pobocze i .... na wilczycę. Teraz spojrzał pustymi oczami na chmarnika. Ten już zrozumiał. Przypomniał sobie opowieść jak miał zginąć drwal, przypomniał sobie wilka który zabiegł mu drogę w lesie. Spojrzał na wilczycę, popatrzył w smutne oczy. Już wiedział co musi zrobić. Ale najpierw musi odnaleźć Cyganów.
- Dobrze, pomogę wam. - wiedział, że nikt mu nie odpowie, ale poczuł się lepiej, gdy własne zamiary wypowiedział na głos.
Teraz już wiedział, gdzie widział tak smutne oczy.

poniedziałek, 16 marca 2009

Przeklęty


Był środek nocy. Chmarnika wyrwał z głębokiego snu stukot końskich kopyt pomieszany z turkotem poluzowanych kół wozu drabiniastego. Od razu otworzył oczy bez śladu zaspania. Czekał leżąc. Wóz się zatrzymał na podwórzu. Ktoś zastukał w okiennicę.
- Otwórzcie matko! Pomoc wasza nam potrzebna! - głos był u skraju wyczerpania.
Usłyszał ciche nieśpieszne kroki znachorki. Wstał szybko. Po chwili był przy niej z lampą naftową w dłoni. Zapalony knot rozświetlił sień. Znachorka otworzyła drzwi. Migające światło ukazało twarz wystraszonego chłopa. Zadyszany wskazał wóz. Podeszli szybko. Wszystkiego się chmarnik spodziewał, ale to co ujrzał sprawiło, rozdziawił usta jak dwulatek na widok słoja słodyczy w karczmie. Na stercie siana leżał chłopiec kilkuletni ze związanymi kończynami i patykiem w zębach. Dla znachorki widać nie było to nic nadzwyczajnego. Na wozie siedziała jeszcze kobiecina cicho pochlipując w fartuch. Teraz zerknęła na znachorkę. Ta szybko podjęła decyzję.
- Wnieście go do chaty.
Mężczyzna wziął chłopca jak niemowlę i zaniósł do kuchni. Położył na łóżku. Pozostała trójka weszła tuż za nim.
- Co z nim? - znachorka wydawała się znać odpowiedź, ale zadała to pytanie tak z przyzwyczajenia.
- Matko, on jakiś opętany, albo co. Telepie nim i rzuca, oczy wywraca i pianę toczy z ust. Jakby go nie trzymać to by sobie coś zrobił, albo język odgryzł. To go wiążemy, ale napady są coraz częstsze i dlatego przyjechaliśmy. U nas we wsi gadali, że wy zaradzicie - chłop gadał, a kobiecina tylko kiwała głową pochlipując.
- To nie jest opętanie. Może klątwa jest. Nie wiem. Ale zaradzić może bym dała radę. To co za to dacie? - znachorka była pewna siebie.
Chłop z kobieciną upadli do kolan znachorce. Teraz dla odmiany chłop zaczął chlipać, a kobiecina dukać przez łzy:
- Matko, on dla nas jedyny wnuk. Rodziców jego zaraza zabrała zeszłego lata. Nasze jedyne maleństwo i pocieszenie. Życie byśmy za niego oddali. On taki robotny i zwierzaki go tak lubią. Byście widzieli jak się śmieje.....
- Starczy! To chciałam wiedzieć! Życia waszego mi nie trzeba! Swoje będę musiała stawić. Zanieście go do izby i rozwiążcie. Sami wyjdźcie i posiedzicie tu z chmarnikiem dopóki z izby nie wyjdę cokolwiek byście słyszeli - wskazała na stojącego zaklinacza pogody. Chłop jak usłyszał z kim ma zostać to się wzdrygnął i przeżegnał.
Chmarnik się uśmiechnął i wskazał palcem chłopca. Chłop zaniósł malca do izby i rozwiązawszy go wrócił po chwili do kuchni. Znachorka wzięła garść ziół i lampę naftową, poszła do izby i zamknęła drzwi za sobą. Dziadkowie malca spojrzeli na siebie niepewni i jak na komendę siedli na ławie ciężko. Chmarnik chrząknął.
- A koń tak będzie stał? Za chałupą jest stajnia, stara ale jest.
Chłop się zerwał, a kobiecina za nim, razem pobiegli oporządzić konia. Jak wszyscy wiedzą do tego są konieczne dwie osoby. Chmarnik się uśmiechnął. Wiedział, że przesądna staruszka w życiu by nie została sama z nim w chacie. Rozpalił w piecu, nie wiadomo jak długo jechali, zaraz poczują pewnie głód. Pogrzebał w komorze i znalazł butelkę okowity. Chłop się napije, to coś opowie, a kobiecina szybciej zaśnie. Za ścianą usłyszał jęk chłopca. Małżeństwo wróciło do izby. Widać było teraz jak bardzo są zmęczeni. Niepewnie zerknęli na drzwi do izby a później na chmarnika pytająco.
- Cisza - skłamał gładko - zjecie coś, napijecie się? Ponoć na frasunek nie ma jak trunek. Jak troska chwyta, najlepsza okowita - popisał się znajomością przysłów.
Choć nerwowo, może nawet bardziej ze strachu oboje kiwnęli głowami. Ciężko siedli za stołem. Chmarnik polał do kieliszków.
- Zwą was jakoś?
Oboje znowu kiwnęli głowami.
- To jak was zwą? - chmarnika to bawiło, ale nie okazywał po sobie nic.
- Ja panie jestem Piotr, a to moja żona - widać chłop nie chciał za wiele zdradzać. Ale skoro żona nie okazała zdziwienia, to przynajmniej imię podał z nerwów prawdziwe. Bez zdziwienia chmarnik zauważył, że nie zapytali jego o imię. Nic dziwnego, wszędzie ludzie bali się takich jak on.
- To zdrowie! - uniósł kieliszek. Stuknęli się i wypili. Dziadkowe co chwila rzucali nerwowe spojrzenia na drzwi izby. Brak dźwięków wyraźnie ich uspokajał. Nie minęła długa chwila, a byli przy końcu butelki. Kobiecina wsparła się o piec głową i gładko osunęła się w sen. Za to chłop się stał wylewniejszy.
- Wyście panie ten chmarnik to tą burzę ostatnio sprowadził?
- Tak.
- Słyszałem. Ponoć by z głodu w zimie pomarli, gdyby nie wy. Teraz tu macie robotę?
- Nie. Misio mnie w lesie poranił. Drwale przywieźli, a znachorka życie zratowała.
- Nie widać po was. Dobrą rękę ma. Jej matka miała niegorszą. Tak ludzie gadają. Tylko chłopa miała nerwowego. Ponoć jak wypił do bitki się brał. Drzewo go w lesie przygnietło.
Chmarnik znalazł drugą butelkę. Pozornie zmienił temat.
- Nie wiecie nic o jakiejś osadzie cyganów w okolicy?
- Była taka kiedys. Na zarazę wymarli. Ponoć była tam jedna zamawiająca uroki.
- Znała się na tym? Stara była?
- Stara panie. Córkę miała ponoć młodą, co w ciążę zaszła z niewiadomo z kim i zmarła na drodze z dzieciakiem w brzuchu. Ponoć stara się miała mścić. Ludzie gadają, że wiele umiała, ale drogo brała.
Kogut zapiał. Ciemno jeszcze było. Ale widać świt nie daleko. Chłop jakby coś miał dodać, ale drzwi do izby się otworzyły. Znachorka się słaniała na nogach. Miała otępiały wzrok i mokre czoło. Z izby zapachniało ziołami. Znowu chmarnik nie umiał poznać jakimi.
- Udało się - znachorka podeszła do stołu i popatrzyła chmarnikowi w oczy - nalej mi.
Wychyliła szybko. Spojrzała na półprzytomnego chłopa i obudzoną babcię.
- Zdrowy będzie. Nie wróci się.
Chłop wytrzeźwiał w jednej chwili. Razem z rozbudzoną już całkiem żoną rzucili się do kolan i całowali znachorkę po rękach.
- Ale we wsi nie gadajcie jak. Nikomu. Nawet na spowiedzi. Wrócić to mogę. Teraz idźcie do niego.

sobota, 7 marca 2009

Przeklęty


Chmarnik nigdy nie wiedział jak się zachować w takiej sytuacji. W pocieszaniu nie był dobry, nie umiał się odnaleźć, gdy ktoś płakał. Zaczynał lubić znachorkę, chciał jej pomóc nie tylko dlatego, że miał wobec niej dług wdzięczności, ta sprawa intrygowała go coraz bardziej. Poczekał aż płacz straci na swej sile.
- Opowiedz mi - poprosił najdelikatniej jak umiał.
Znachorka pociągnęła nosem, wytarła go w skraj spódnicy.
- Zaraz wrócę. Doprowadzę się trochę do porządku i przyniosę piwa, bo to trochę potrwa - ostatnie słowa rzuciła przez ramię odchodząc w kierunku chaty.
Chmarnik nie został sam. Przyplątał się do niego kotek niecodziennej maści. Początkowo nieufnie patrzył na przybysza, by po chwili już ucierać się jego nogi. Chmarnik nigdy nie rozumiał kotów, z pozoru tak niezależne, a jednocześnie tak nachalnie domagały się pieszczot. Wziął malca na podołek i zaczął go drapać zza uchem, po chwili z gardła kotka wydobył się głęboki warkot zadowolenia, zwierzątko zamknęło oczy rozanielone i wyciągnęło się w pozornie niewygodnej pozycji. Chmarnik nie przestając pieszczoty czekał na powrót znachorki, która nadeszła niebawem niosąc dzbanek piwa i dwa gliniane kufle. Musiała obmyć twarz wodą, bo ślad płaczu znikł tak samo jak nieład we włosach przysypanych siwizną. Nalała piwa do kufli i podała chmarnikowi. Upił delikatnie, zimny napój przyjemnie chłodził piersi, a przysiągłby, że głowę również. Goryczka wyganiała pragnienie z ust, szybko opróżnił kufel do połowy. Spojrzał na rozmówczynię i cierpliwie czekał.
- Nigdy nie widziałam ojca po śmierci, to że to on jest tym duchem gaju mówili mi ludzie ze wsi, którzy go znali za życia. Ja go widziałam po raz ostatni, jak miałam 5 lat. Pamiętam ten wieczór, jakby to było wczoraj. Przyjechał późno wzburzony, nie umył się i siadł nerwowo do wieczerzy. Matka nic nie mówiła, bo wiedziała, że w takim stanie łatwo wpada w gniew. Przyniosła mu tylko gorzałki na uspokojenie, jak trochę wypił zaczął mówić. Jak wracał przez pola napotkał ciężarną cygankę z jeszcze jednym malcem w tobołku. Prosiła o podwiezienie a on odmówił. Wówczas ta wykrzyczała klątwę, nie pamiętał jaką, było coś o nieumarłym, dziecku i wilku. Ojciec trochę już wypił, więc zaczął pokpiwać, matka siedziała smutna w rogu chałupy, jakby miała inne zdanie, ale bała się głośno powiedzieć. Ojciec zasnął za stołem bredząc o cyganich klątwach. Matka mnie zabrała i położyła spać. Rano jak się obudziłam, to ojca już nie było, pojechał z sąsiadem po drzewo do lasu. Koło południa na podwórze wjechał wóz, na którym leżał ojciec. Nie żył. Matka rzuciła się na zwłoki z płaczem. Z ich wyglądu nietrudno się było zorientować jak zginął. Szczegóły opowiadał blady sąsiad. Wyjeżdżali już z lasu. Wóz był porządnie obciążony, ojciec zawsze dużo drzewa kładł. Nigdy nie siadał tylko szedł obok. Nagle na drogę wyskoczył wielki siwy basior. Koń ojca targnął się nerwowo, a wóz szarpnięty zsunął się z drogi przygniatając ojca do drzewa. Umarł ponoć charcząc "cyganka". Zanim zdołał sąsiad odsunąć wóz, ojciec już nie żył. Ojca pochowali jak trzeba na cmentarzu. Nie od razu się zaczął pokazywać. Po wielu latach. Matka już nie żyła, może i lepiej. Ci co go pamiętali, chcieli trumnę wykopać i głowę szpadlem odrąbać, ale ich pop powstrzymał. Egzorcyzmy w lesie odprawił, dało to tyle, co widziałeś. Ja nie byłam w lesie od tego czasu jak się zaczął pokazywać, boję się.
- Czy ktoś próbował inny poza popem?
- O ile mi wiadomo to nie.
- A czy ktoś próbował odnaleźć tą cygankę?
- Też nie. Teraz to pewnie ona nie żyje, albo niewiele jej brakuje.
- Najpierw musimy pójść do niego. Oboje. Teraz jak mi opowiedziałaś jak i dlaczego umarł, zaczynam rozumieć swoje sny.

poniedziałek, 2 marca 2009

Łopienka - miejsce, gdzie jeszcze wrócę



Są takie miejsca, których nigdy nie mam dość. Są takie miejsca, gdzie ciągle chcę powracać. Są takie, które przyciągają niesamowitą siłą. Są takie, które zniszczone przez ludzi, zyskały nowy wymiar i znaczenie. Wyobraź sobie pustą dolinę, przez którą biegnie droga pośród zapomnianych sadów. Wyobraź sobie góry pochylające zbocza porośnięte lasem nad tą doliną. One pamiętają tętniącą życiem wieś. Dziś jest tylko wysiłkiem pasjonatów odbudowana cerkiew. Kiedyś cerkiew, dzisiaj kościół przy drodze pośród łąk. Wokół pusto. Ekumeniczny pomnik bez rozgłosu. A ciągle wracają tam ludzie. Tam wyjątkowo czuć obecność Boga bardziej niż w niejednej monumentalnej miejskiej świątyni. Jeśli jest, to na pewno przychodzi tam posiedzieć o brzasku.