niedziela, 22 lutego 2009

Przeklęty


Chmarnik liczył chmury. Leżał na porośniętym porostami głazie, który znalazł na połoninie i rozkoszował się ciepłem sierpniowego słoneczka. Głęboki błękit nieba przesłaniały mu co jakiś czas śnieżnobiałe chmury śpieszące się w swej gonitwie na zachód. Rozmarzony oglądał ich kształty nieustannie się zmieniające. Wiatr delikatnie poruszał otaczającymi go trawami, które lekko już zżółkły po przekwitnięciu w letnim słońcu. Falujące łany traw na połoninach harmonijnie się przesuwające przypominały mu morze, które widział raz w życiu. Uwielbiał tu przychodzić co roku. Wydawało mu się, że tu na górze ucieka od codziennych spraw i czas się zatrzymuje.
Obraz znikł.
Miał małe ręce i było mu zimno w nos. Dziecinna czapka uszatka głęboko nasunięta chroniła głowę przed mrozem. W ogóle był ciepło ubrany, bo zima była w pełni. Swoją małą dziecinną ręką trzymał się mamy spódnicy. Stali wśród mieszkańców jego rodzinnej wsi przed cerkwią, by zaraz wyruszyć z procesją na święto Jordanu. Nie interesował go obrządek związany z wodą, myślał o górce za domem, gdzie z kolegami wyślizgali trasę do zjeżdżania. Zima była surowa tego roku. Gdy chodził ścieżkami, które ojciec robił łopatą ledwo mu było widać czapkę. Na schody cerkwi wyszedł pop.
Rozmazał się i znikł we mgle.
Mgła była wszędzie. Płynęła leniwie w lesie. Było ciepło, choć ranek był wczesny i brzask pozwalał rozróżniać już kształty, ale jeszcze nie szczegóły. Każda sekunda sprawiała, że mgła wstydliwie się chowała ustępując miejsca porankowi.
Usłyszał stukot kół na kamieniach drogi, na której stał. Znowu ten wóz. Nie mógł się ruszyć. Stukot nieśpieszny, ale narastał, więc niewątpliwie furmanka była coraz bliżej. Nie mógł oderwać nóg. Czekał. Opary mgły pieszczotliwie otulały przydrożne drzewa na przemian gęstniejąc i rzednąc. Nagle zrobiło się chłodno, oddech zmieniał się w parę. Wiedział co to znaczy. Wydawało mu się, że widzi kształt. Najpierw z mgły wyłonił się koń. Zwykła kasztanka ciągnęła żelazny wóz. Na wozie siedział furman trzymający bat. Głowę miał spuszczoną tak, że kapelusz zasłaniał twarz. Mgła zastygła. Koń stanął. Zrobił ruch głową jakby parsknął, ale żaden dźwięk nie dotarł do uszu chmarnika. Konia widział jakby mimowolnie, bo cały czas był skupiony na woźnicy. Ten powoli uniósł głowę. Oczy skrywał cień, ale chmarnikowi wydawało się że widzi wyrzut w tym spojrzeniu. Może czuł to w jakiś inny sposób, bo przecież oczu nei sposób było dojrzeć w skrywającej je ciemności. Woźnica batem pokazał brzeg drogi. Nic prócz krzaków tam nie było. Nic wyjątkowego i wartego uwagi. Później na swoje serce, a następnie na chmarnika.
- Czego ode mnie chcesz? Co mam zrobić? - chmarnik wyszeptał te słowa, ale był pewien, że były usłyszane. Woźnica powtórzył tą samą sekwencję gestów. Koń targnął głową. Zarżał, ale znów nic nie było słychać. Mgła zgęstniała i pochłonęła widmo. Stał sam na drodze. Bolało go w piersi. Dusiło go. Do głowy cisnęło mu się to samo pytanie.
- Czego chcesz? - tym razem krzyknął.
- Muszę opatrzyć ci rany, bo misio Cię poturbował. Leż nie ruszaj się. - spokojny głos kobiety był jak najbardziej rzeczywisty. Należał do niemłodej już niewiasty o ostrych rysach i włosach z rzadka przetykanych siwizną.
Powoli, starannie sprawdzała jego obrażenia. Chyba miał gorączkę i szumiało mu ciągle w głowie. Rozejrzał się po chacie. Leżał na łóżku, czuł zapach słomy w sienniku. Nad głową na ścianie wisiał jakiś święty obrazek, a w rogu chaty pająk cierpliwie czekał na posiłek. Cała chata sprawiała wrażenie lekko zaniedbanej. Dawno już wapno na ścianach i suficie poszarzało do dymu, który lekko szczypał w oczy jak w każdej kurnej chacie. A i glinka na podłodze była dawno wymieniana. Kobieta skończyła badanie.
- Muszę cię pozszywać, a zanim to zrobię dam ci coś do picia. Jak się obudzisz będziesz się lepiej czuł.
Urwała po parę listków z naręczy ziół wiszących po ścianach. Rozpoznał tylko niektóre. Krwawnik na trudno gojące się rany. Babka na tamowanie krwi. Mak pewnie na sen. Reszty nie znał. Do zagotowanej wcześniej wody wrzuciła część ziół, zostały tylko te na okłady. Przysunęła wiadro wody. Pogrzebała w palenisku i na szufelce przyniosła węgle. Rzuciła je na wodę i coś zaczęła mamrotać. Wiedział o co chodzi. Odczynianie uroków. Dotknęła jego czoła. Podała kubek. Wypił ciepły płyn. Po chwili poczuł się jak po piciu z sołtysem w ostatniej wsi. Wzrok mu się zamazywał i nie miał sił, ale przestało go boleć. Powieki zaczęły ciążyć coraz bardziej. Sam nie wiedział kiedy świadomość odpłynęła mu znowu w świat snów.

Brak komentarzy: