czwartek, 1 października 2009

Ditkowa werhołyna


Słońce powoli się skrywało w czerwieni zanurzając się za chmury by znużone po całym dniu zasnąć. Chmarnik też odczuwał trudy całodziennej wędrówki, siedział zmęczony na pniu pod lipą i przeżuwał wieczorny posiłek, na który składał się chleb i wędzony owczy ser. Przydałby się chociaż łyczek zimnego piwa, obojętnie z jakiej karczmy, nawet najbardziej pośledniej, byle zwilżyć gardło i przemyć całodzienny kurz utrudniający przełykanie. Humor poprawiały mu jedynie słowiki wyprawiające niesamowity koncert nad głową i okolicznych krzakach tuż na skraju lasu. Rozejrzał się, to była jego ulubiona pora roku - maj. Tylko w tym miesiącu zieleń była tak czysta, soczysta i wydawała się nabrzmiewać życiem. To co widział co roku o tej porze napełniało radością, chęcią życia pełną piersią, usuwało kłopoty w najciemniejsze zakamarki umysłu, chciało się wierzyć razem z naturą, że każdy kolejny dzień ma sens. Jeszcze żeby to piwo było tuż w zasięgu ręki. Kurz tak nieznośnie wiercił w nosie. Zakręciło w nosie, łzy stanęły w oczach, wciągnął powietrza ile zmieściły płuca i kichnał, raz, drugi, trzeci. Gdy przetarł załzawione oczy, zobaczył stojącą przed nim postać. Stojącą tyłem i rozglądającą się na rozdrożu. Nawet wystający z portek ogon zakończony pędzlem sierści nie powstrzymał zjadliwego humoru chmarnika:
- A ty konusie to czego?
Właściciel ogona odwrócił jakby spłoszony tak, że o mało nie potknął się o własne nogi. Nogi.... Dopiero teraz chmarnik zobaczył, że były to racice wystające z podartych portek. Uniósł wzrok w górę, zauważając ponad portkami podarty surdut, by zatrzymać wzrok na głowie. Głowie z rogami. Właściwie to jednym i pół rogu, bo ten jeden był jakiś obłamany nieco. W brodzie i wąsach jegomości tkwiły źdźbła trawy. Jednym słowem wyglądał jak ostatnie nieszczęście. Ale swój honor miał:
- Konusie?! Konusie ?! Dam ja ci zaraz konusa przybłędo! - splunął pod nogi aż zaiskrzyło raz, drugi raz splunął bliżej nóg chmarnika, a ten uznał, że tego za wiele i może trzeci raz być bardzo blisko, więc posłał niewielki gromik w ogon konusa. Aż zadymiło. Ten zawył tylko, najpierw chwycił w dłoń, ale gdy poczuł ból i zobaczył dym, zaczął ogon deptać by ugasić pożar. To spowodowało nową falę bólu, więc wsadził go czym prędzej w najbliższą kałużę. Syknęło jak w kuźni gdy kowal wkłada rozgrzane do czerwoności szczypce z metalem do wody, a stwór wydał z siebie westchnienie ogromnej ulgi. Po chwili podniósł zadek znad kałuży, otrzepał podarte odzienie z godnością, zrobił groźną minę:
- No ty uważaj, żeby mi się to nie powtórzyło!
Chmarnik nie zamierzał uczyć stwora manier:
- Ktoś ty ?- zapytał z uśmiechem.
- Jak to kto? Przyłazisz na rozdroże wieczorową porą, kichasz trzy razy na znak i się pytasz, kto ja jestem..... - chyba bardziej niż rogaty wytrzeszczyć oczu by się nie dało, no może przy dobrych kłopotach jelitowych, ale i tego chmarnik nie był pewien.
- No dobra, wiem kim jesteś. Widać od razu. Rokita, prawda?
- No pewnie, że Rokita, a kto ma być. To teraz bratku gadaj, co ma być. Władza, miłość czy pieniądze?
- Jak to co ma być? A ty to co? Złota rybka?
- Ja ci dam rybkę? - Rokita splunął aż zaiskrzyło znowu. Chmarnik zmarszczył brwi i zerknął w niebo ukosem. Diabeł obtarł usta pośpiesznie i wyciągnął pokojowo ręce.
- Toż każdy w okolicy wie, że tu rozdaję inkluzy - pogrzebał brudnymi rękami w kieszeniach, by zaraz wyciągnąć jajo - są trzy różne, dające władzę, miłość lub pieniądze. Trzeba go nosić pod pachą, po pewnym czasie wrastają w skórę i zostają z człowiekiem na całe życie obdarzając go pożądanym szczęściem.
- No i pewnie w zamian trzeba oddać duszę nie? - chmarnik wykazał się znajomością legend i baśni.
Rokita zaczął dłubać nonszalancko najmniejszym paznokciem w zębie:
- No tak, ale duszy to nikt nie widział przecież, poza tym można teraz podpisać, a oddać ją po śmierci, czyli spłata jest mocno opóźniona, nie naciskamy od razu.
- Prawie jak banku nie?- chmarnik zachichotał.
- A gdzie tam lepiej, bo my na zero procent. Bez względu na ile czasu nic nie dołożysz - Rokita był już niemalże pewien siebie - to czego chcesz?
- Nic, nic mi nie trzeba - wzruszył ramionami.
- Jak to nic. Przecież taka kaleka jak ty na pewno potrzebuje dziewki nie? - zagrzmiało jakby w oddali, diabeł obejrzał się przestraszony - no już dobra, nie naciskam..
- Powiedz mi lepiej gdzie tu karczma jest, a piwa byś się nie napił sam czasem? - chmarnik był wyraźnie bardziej zainteresowany przepłukaniem gardła.
- Ano tu w dolinie jest wioska, co ją zowią Bereźna albo Ditkowa Werhołyna?
- A czemu tak?
- Bo to nasza wioska, rozumiesz Dolina Diabłów. - diabeł dumnie wypiął pierś.
- Chodźmy więc powoli. Karczma przecie tam jest. Powiedz mi tylko czemu ludzie stąd nie uciekną jak ich dręczycie
- Zaraz dręczycie. Nikt ich nie dręczy, no może nie co dzień - diabeł to już szedł jak po czwartym piwie zamiatając pył drogi ogonem - uciec nie mogą, bo wiąże ich przekleństwo, a może też i nie chcą niektórzy, bo zawsze mogą coś od diabła któregoś wytargować.
- Znam ja te wasze targi, długie one nie są - chmarnik się zaśmiał, by zaraz się zastanowić. Pójdzie tam, zobaczy choćby z ciekawości, może się jakaś praca trafi, ale pod bokiem diabelskiej hałastry będzie ciężko - powiedz mi jeszcze mości Rokito, czy u was tam na dole jakaś bida jest, żeś tak uroczyście ubrany?
Diabeł zaczął głośno charkać, żeby zebrać większą ilość śliny, gdy znowu głośno zagrzmiało za górką. Ten wytrzeszczył przerażone oczy i z wysiłkiem przełknął ślinę. Szli tak rozmawiając o wsi, do której zmierzali w promieniach zachodzącego słońca. Przedstawiali zaiste przedziwny widok, ale tam gdzie szli nic już nie mogło mieszkańców zdziwić.
-

Brak komentarzy: