sobota, 20 lutego 2010

Tyskowa






Jeszcze w głowie ciągle mam tajemnicę Czartowego Młyna. Co się tam wydarzyło, że tak został nazwany? Czy faktycznie ditki tam harce wyczyniały? Dopiero zapach wypalanego węgla wyrywa z zamyślenia, dla mnie zapach przyjemny, bo kojarzy się przyjemnie, tak jak majowy zapach konwalii. Konwalia nie do podrobienia poza wiosennym słońcem, a wypalany węgiel poza Biesami. Zapach wypału miesza się z poranna wilgocią strumienia i unosi się lekko w porannym słońcu. Na wypale smolarze pokazują ogryzione przez wilki kopytko konia, z troską zabierają małego szczeniaka, który uparcie chce się wybrać ze mną w góry radośnie merdając niezdarnym ogonkiem.
Bo betonowych płytach ruszam tam, gdzie niegdyś wznosiły się zabudowania Tyskowej. Teraz straszą tam wybite okna pozostałości budynków nieistniejącego PGR. Puste łąki wypełnione falującym morzem traw zupełnie jak w poety bezmiarze oceanu wznoszą się i opadając w rytm podmuchów wiatru muskającego szczyty gór. W górze wypatruje zdobyczy niezmordowany lotnik.
Z ulgą żegnam ostatki nowoczesności betonowej drogi, lepsze bezdrożne błota niż płyta nachalnie wpychająca cywilizację w dzikość Bieszczadu. Wśród wysokich milcząco oskarżających lip zostało kilka grobów, pozostałości cerkwi nie mogę wypatrzeć w zaroślach, jedyna szansa to wrócić w maju, gdy zejdą śniegi a roślinność nie zakryje zazdrośnie całunem zapomnienia świadków tragedii wysiedlanych. Pustka i cisza. Nikogo. Wiatr tylko nagina lipy w ukłonie zmarłym. Nawet zdjęcia w takich miejscach nijak robić, jakoś wstyd.
Z zamyślenia wybija mnie dopiero rozdroże, konieczna mapa. Strumień ułatwia pozycjonowanie, za kilkaset metrów powinna być przełęcz Hyrcza i kapliczka. Jest.
Starzy ludzie opowiadają że po wojnie przychodzili tu na jagody. Na prawo od kapliczki ponoć. Po wojnie to i może. Teraz już ani jagodowisk ani jagód. Parę rachitycznych krzaczków jest marnym wspomnieniem. Po lewej miga w oknach drzew porośnięta lasem Korbania, na której o cmentarzu żołnierzy wie już tylko las i dusze się tam błąkające.
Wreszcie zasłużyłem na widok na dolinę Łopienki. Wypełniona słońcem polna zachęca do zejścia z drogi. Nie zapominam patrzeć pod nogi na skraju lasu, taka łąka odludna to raj dla wygrzewających się niemrawo po nocy gadów. Najpierw ugasić pragnienie. Siąść i pomyśleć, jeśli fotka zrobiona krócej niż w 3 min to jest do wyrzucenia. Kiepsko. Słońce w obiektyw. Mimo to robię kilka ujęć.
Cieszę oczy widokiem pustej doliny. Pustej? W oddali widać progony na polach, pozostałości osadnictwa i uprawy w dolinie. Trudno uwierzyć, że przed wojną na targ w Łopience i odpust zjeżdżała się spora część Europy Wschodniej, choć był on już na jesieni. Jeszcze chwilka, żeby oczy nacieszyć i łyk wody przed dalsza wędrówką. Ruszam do Łopienki. Chwilkę przed wyjściem z lasu muzyka, ale to niemożliwe. W tym samym miejscu usłyszałem, gdy na mszę przez góry szliśmy. Tak tak. Wspomnienie Bieszczadzkich Aniołów ciągle żywe, parę dni temu mistrzowie folka grali koncerty i podczas mszy w cerkwi a echo przypominało dolinie, że ciągle żyje pamięć o tym, co odeszło i nie wróci już.

Brak komentarzy: